Wielka interna

Mam charakter dobrej uczennicy

Small img 3019m x opt

MT: Kobiet, które osiągnęły sukces w medycynie, jest mniej niż mężczyzn. Czy pani droga do kariery też była skomplikowana?

PROF. GRAŻYNA RYDZEWSKA: Dzisiaj nie można mówić, że kobietom jest trudniej, skoro mamy premiera kobietę, i to jeszcze lekarza. Czy ja miałam gorzej niż moi koledzy? Nie sądzę. Nie jestem feministką. Wyznaję raczej poglądy tradycyjne, jeśli chodzi o rolę i miejsce kobiety w świecie. Mamy nieco inne role życiowe do spełnienia. I na pewno więcej obowiązków – dom, rodzina, dzieci. Może czasem jest nam trudniej. Ale uważam, że szanse są równe. Pamiętam tylko jedną sytuację, gdy poczułam się dyskryminowana z powodu płci. Kiedy po studiach szukałam zatrudnienia, prof. Antoni Gabryelewicz podczas rozmowy rekrutacyjnej zapytał, czy mam dzieci. Odpowiedziałam, że jedno. On odparł, że jak jest jedno, to zaraz będzie i drugie. Ale i tak postanowił dać mi szansę, mimo że w tamtym okresie w klinice pracowało mało kobiet.

Dziś pytanie profesora można by odebrać jako niestosowne, ale proszę pamiętać, że to był profesor starej daty, który patrzył inaczej na życie. Dla niego najważniejsze było zabezpieczenie pracy w klinice. Ja w tej chwili sama moim dziewczynom mówię: w ciążę parami, a nie czwórkami.

MT: Nie odebrała pani źle słów profesora?

G.R.: Nie, choć zgodnie z tym, co powiedziałam wtedy, drugiego dziecka nigdy nie miałam. Mam jedną córkę, która jest obecnie adiunktem w klinice nefrologii. Urodziłam ją, gdy miałam 19 lat. Kiedy kończyłam uczelnię, ona już była czteroletnim dzieckiem. Na początku było mi trudniej, ale później, gdy rozpoczęłam już pracę i wszystkie koleżanki biegały do pieluch i małych dzieci, było mi już znacznie łatwiej. Moja córka często towarzyszyła mi w dyżurach czy podczas pracy w weekendy, podobnie zresztą jak ja i moje siostry towarzyszyłyśmy naszej mamie. Myślę, że w jakiś sposób powieliłam schemat, który znałam ze swojego dzieciństwa. Pamiętam też noce, gdy mamy nie było w domu, bo pracowała w pogotowiu. Wtedy postanowiłam, że na pewno nie będę lekarzem. A jednak poszłam tą samą drogą i stworzyłam mojej córce dzieciństwo podobne do swojego. 

MT: Dlaczego zmieniła pani zdanie?

G.R.: Zdecydował przypadek. W szkole interesowałam się matematyką stosowaną i fizyką techniczną. I wydawało mi się, że w tej dziedzinie osiągnę sukces, ale rodzice wybili mi to z głowy. Wtedy zaczęłam myśleć o innym zawodzie, jednak nie o medycynie. Zresztą chodziłam do klasy o profilu matematyczno-fizycznym, a nie biologicznym, bo, jak uważałam, nauki przyrodnicze są dla kujonów. A ja w żadnym wypadku do takich się nie zaliczałam, choć byłam bardzo dobrą uczennicą. Uczyłam się głównie dlatego, by mój tata był ze mnie dumny. A że nigdy nie doczekał się upragnionego syna, wszystkie swoje nadzieje pokładał we mnie.

Gdy w ostatniej klasie wychowawczyni zainteresowała mnie olimpiadą biologiczną, podjęłam wyzwanie. I osiągnęłam sukces, który pozwolił mi uzyskać dodatkowe punkty do egzaminu na studia medyczne. Ale argumentem, który ostatecznie przeważył, był mój ówczesny chłopak. Wybrał medycynę, a ja poszłam w jego ślady.

Od początku wiedziałam, że na pewno nie będę klinicystą. Nie chciałam pracować w szpitalu, dyżurować. Raczej myślałam o spokojnej pracy w laboratorium. Ale im więcej poznawałam, tym głębiej zanurzałam się w pasjonujący świat medycyny. I kończąc studia, już wiedziałam, że jednak chcę być klinicystą.

MT: I postanowiła pani zostać alergologiem.

G.R.: Skończyłam studia ze średnią 4,8 i wydawało mi się, że wszyscy będą chcieli mnie zatrudnić. Rozmawiałam z wieloma profesorami. Wszyscy mi gratulowali, mówili, że powinnam być dumna, ale pracy obiecać nie mogli. Jedyne wolne miejsca były w klinice gastroenterologii u prof. Antoniego Gabryelewicza, dziekana wydziału, którego wszyscy bardzo się bali. Ostatecznie to on mnie zatrudnił i pozwolił na rozwój. Dziś oczywiście nie żałuję tej decyzji, bo w każdej dziedzinie można się spełnić, jeśli ma się dobrego szefa. A prof. Gabryelewicz okazał się nie tylko wspaniałym szefem, ale także mądrym i dobrym człowiekiem, który nieraz zastępował mi zmarłego przedwcześnie ojca. Był propagatorem wyjazdów młodych ludzi za granicę, przekonywał, że to ważne dla naszego rozwoju. I ja, jako pilna uczennica, skrupulatnie odrabiałam swoje lekcje w klinice gastroenterologii. Zrobiłam doktorat, specjalizację w terminie, a potem wyjechałam do Kanady. To trochę pokrzyżowało mi plany, bo w tamtym okresie, wraz z moim pierwszym mężem, myśleliśmy o wyjeździe do Stanów Zjednoczonych, do laboratorium zajmującego się biologią molekularną. Ale w końcu wyjechałam do laboratorium w małym mieście Sherbrooke koło Montrealu. Tam poznałam drugiego niesamowitego człowieka, prof. Jeana Morisseta, który też miał ogromny wpływ na mój dalszy rozwój. Potrafił myśleć o nauce jak o pasji. Dla niego każdy dylemat kliniczny był jak krzyżówka, którą trzeba rozwiązać. Zawsze powtarzał, że udział w nauce nie polega na tym, by pracować od zjazdu do zjazdu, ale by odpowiedzieć na pytanie badawcze. W trakcie pobytu w Sherbrooke udało nam się opublikować kilka znaczących prac w dobrych pismach, jak American Journal of Physiology czy The Journal of Cell Biology, co z kolei pozwoliło mi na zrobienie habilitacji, już po powrocie do Polski, gdy miałam 36 lat.

MT: Dwa lata później, w 1998 roku, otrzymała pani propozycję pracy w szpitalu MSWiA w Warszawie.

G.R.: Proszę mi wierzyć, że nie przyjęłam tego z entuzjazmem. Miałam już wtedy zaczęte dwa granty, prowadziłam dwa doktoraty. Poza tym nie wyobrażałam sobie życia poza AM w Białymstoku. Propozycja przyszła w niewłaściwym momencie. Do szpitala ściągnął mnie dyrektor, prof. Marek Durlik, którego wtedy jeszcze nie znałam. Przyjechał do Białegostoku, bo szukał nie mnie, a mojego męża. Potrzebował internisty do prowadzenia pacjentów po przeszczepieniach. Mojemu pierwszemu mężowi propozycja bardzo się spodobała, bo właśnie w swojej klinice zrobił habilitację i przy profesorze zaczęło mu być ciasno. W końcu zdecydowaliśmy się przenieść do Warszawy. Mąż objął wtedy Klinikę Chorób Wewnętrznych ze stacją dializ. A ja miałam kierować należącą do tej kliniki pracownią endoskopii. Szybko się jednak okazało, że nie mogę pracować z mężem jako osoba podległa. Poza tym pracownia endoskopii to było dla mnie za mało. Chciałam w tym dużym szpitalu, z tak ogromnymi tradycjami gastroenterologicznymi, robić znacznie więcej. I po dyskusjach z dyrektorem Durlikiem zdecydowaliśmy się wydzielić internę z nefrologią oraz internę z gastroenterologią. W rezultacie dostałam pracownię gastroskopii i 16-łóżkowy oddział. Szybko się okazało, że zapotrzebowanie na nasze usługi jest ogromne. Zaczynaliśmy zaledwie od jednej pracowni endoskopii, w której wykonywano dwie kolonoskopie tygodniowo. W tej chwili dziennie wykonujemy 30-40 badań endoskopowych w kilkunastu gabinetach. Dysponujemy sprzętem wysokiej jakości i wykonujemy wszystkie możliwe procedury endoskopowe, zarówno kapsułką endoskopową, jak i enteroskopię dwubalonową.

W 2004 roku zostałam powołana na konsultanta krajowego w dziedzinie gastroenterologii. To był kolejny ważny etap w mojej karierze, gdy zaczęłam patrzeć na gastroenterologię szerzej, nie tylko przez pryzmat swojego dotychczasowego hobby naukowego, czyli trzustki i klasycznej gastroenterologii. Jako konsultant musiałam się przyjrzeć lukom w naszej opiece gastrologicznej. Dostrzegłam, że mało osób w Polsce zajmuje się leczeniem schorzeń zapalnych jelit. Zaczęliśmy więc szerzej zajmować się pacjentami z nieswoistymi zapalnymi chorobami jelit, tzn. z chorobą Leśniowskiego-Crohna i wrzodziejącym zapaleniem jelita grubego.

Myślę, że te 10 lat, kiedy pełniłam funkcję konsultanta krajowego, zaowocowało nie tylko poprawą dostępności do leczenia pacjentów z chorobą Leśniowskiego-Crohna, ale także udało mi się wykreować zapotrzebowanie na edukację w tej dziedzinie i stworzyć krajowy rejestr choroby.

MT: Od lat łączy pani pracę kierownika kliniki z pracą administracyjną.

G.R.: Wiele razy mówiłam, że chciałabym odpocząć, że może ktoś młodszy mógłby mnie zastąpić. Za każdym razem prof. Durlik odpowiada, że najpierw musimy skończyć jakiś istotny projekt. A potem się okazuje, że są inne, nie mniej ważne. I tak to już trwa, z trzyletnią przerwą w działalności dyrekcji w tym składzie. Był już moment, kiedy zrezygnowałam z tej funkcji – w 2007 roku, kiedy była afera z doktorem G. i kiedy dyrektor Durlik ustąpił. Wtedy odeszłam, ale kiedy on wrócił i poprosił mnie o wsparcie, uznałam, że nie mogę mu odmówić. Bo to był symboliczny powrót całej dyrekcji w tym składzie. Nadal piastuję powierzoną mi funkcję, choć przede wszystkim czuję się gastrologiem, a nie dyrektorem. Chciałabym w kolejnych latach więcej czasu poświęcić klinice, a mniej pracy administracyjnej. Bo przede mną jeszcze wiele do zrobienia. Chciałabym bardziej poświęcić się edukowaniu lekarzy i aktywnie włączyć się w prowadzenie działalności dydaktycznej studentów na Uniwersytecie Jana Kochanowskiego w Kielcach, na którym tworzy się wydział lekarski. Będę chciała też bardziej zaangażować się w badania nad rakiem trzustki. Jednak główny mój cel to propagowanie kompleksowego modelu opieki nad pacjentem z chorobami przewlekłymi. Moim wielkim marzeniem jest też wypromowanie samodzielnych pracowników naukowych. Chciałabym też więcej czasu spędzać na południu Francji, bo jest to moje ulubione miejsce. Tam jest mój drugi dom, gdzie nie jestem panią profesor, nie chodzę w mundurkach ani na obcasach. Na razie jednak hobby i plany przegrywają w konfrontacji z medycyną i wyzwaniami, które przede mną stawia.

Wielka Interna

W tomie „Gastroenterologia” Wielkiej Interny napisałam kilka rozdziałów. Dotyczyły one owrzodzeń oraz polekowego uszkodzenia jelita cienkiego, nowotworów rozwijających się w jego obrębie, a także choroby Leśniowskiego-Crohna, wrzodziejącego zapalenia jelita grubego i innych rzadkich chorób zapalnych.

Rozdziały te zostały napisane w taki sposób, by wiedza w nich zawarta była przydatna nie tylko gastroenterologom, ale także internistom, lekarzom POZ oraz specjalistom zajmującym się innymi dziedzinami medycyny.

Chorobą Leśniowskiego-Crohna i wrzodziejącym zapaleniem jelita grubego zajmuję się od 2004 roku, gdy zostałam konsultantem krajowym w dziedzinie gastroenterologii. Dostrzegłam, jak bardzo odstajemy od europejskiego poziomu i że właściwie nikt w Polsce nie zajmuje się leczeniem schorzeń zapalnych jelit. Wtedy miałam okazję zobaczyć, ile jest jeszcze do zrobienia, by nasi pacjenci mogli być leczeni zgodnie ze standardami.

Na podstawie prowadzonego przez nas rejestru choroby Leśniowskiego-Crohna wiemy, jak wielu mamy pacjentów dotkniętych tą chorobą. Wiemy także, że nieswoiste zapalne choroby jelit, choć kiedyś uważane za rzadkie, stają się w naszej praktyce codziennością. Dotykają one ludzi młodych. 25 proc. pacjentów z nieswoistymi zapalnymi chorobami jelit zaczyna chorować w wieku dziecięcym, to znaczy, że wchodzą oni w dorosłe życie już z pewnymi obciążeniami. Wymagają specjalnego nadzoru i kompleksowej opieki. Dlatego rozdziały napisane w tomie „Gastroenterologia” Wielkiej Interny są tak ważne. Starałam się uczulić lekarzy na diagnozowanie tych chorób. Nadal z tym mamy kłopot. W Stanach Zjednoczonych czas od wystąpienia pierwszych objawów do postawienia rozpoznania sięga nawet pięciu lat. Nie mamy polskich danych na ten temat, ale można przypuszczać, że u nas jest jeszcze gorzej.

Mam nadzieję, że dzięki informacjom zawartym w tych rozdziałach wiedza na temat diagnostyki i leczenia będzie szersza nie tylko wśród gastroenterologów, ale także innych lekarzy zajmujących się tymi chorymi.

Do góry