E.R.:
W Polsce widzę kilka kwestii, które w innych krajach mogą nie istnieć. Na przykład sprzeciw Kościoła, żeby stosować in vitro, co prowadzi do moralnych i religijnych dylematów Polaków, którzy nie od razu są przekonani do metody; muszą pogodzić swoje sumienie z pragnieniem macierzyństwa, które przecież jest wolą Boga.


MT: Mamy dylemat, co zrobić z zarodkami.


E.R.:
To raczej najmniejszy problem, w praktyce stosunkowo łatwy do uregulowania, szczególnie kiedy można spodziewać się pomocy finansowej państwa lub ubezpieczyciela. Poza tym każda para może decydować, ile jajeczek zapłodnić, co zrobić z zarodkami, czy zamrażać, jeśli tak, to ile (do pewnej liczby określonej przepisami), oraz ile użyć do transferu (jeden czy dwa – znowu zgodnie z przepisami).

W tym kontekście zawsze pojawiają się głosy duchownych. Pamiętam sytuację, kiedy 30 lat temu zaczynałam program leczenia niepłodności w Chicago, a później urodziło się w tym mieście pierwsze dziecko z in vitro. To było duże wydarzenie lokalne, odbyła się m.in. konferencja prasowa w telewizji z udziałem duchowieństwa. Ludzie pragnęli wskazówek ze strony Kościoła. Broniłam wtedy tej metody, uważając, że wszyscy musimy poradzić sobie z różnymi dylematami. Pragnienie rodzicielstwa jest zrozumiałe i zgodne z wolą Bożą, i trudno się temu przeciwstawiać. Wtedy kardynałem Chicago był Joseph Beranadin, światły człowiek. Skonfrontowany z matką dziecka i przykazaniami Bożymi powiedział coś, co do dziś cytuję swoim pacjentkom: „W ostatecznym rozrachunku zawsze musimy być zgodni z własnym sumieniem”. To sformułowanie przychodzi mi na myśl w kontekście polskiej debaty o leczeniu niepłodności.

Na szczęście medycyna się rozwija niezależnie od poglądów ludzi, pozwala im dłużej żyć, oferując np. przeszczepy. Dajemy w ten sposób drugie życie i nikomu to nie przeszkadza. Męska i żeńska komórka są po to stworzone, by się łączyć. Jeśli nie da się tego osiągnąć bez pomocy medycyny, wydaje się naturalne, że skoro można, to trzeba użyć sprawdzonych już i szeroko stosowanych metod technologii reprodukcji, aby pomóc ludziom w dochodzeniu do upragnionego rodzicielstwa.


MT: A sprawa zarodków?


E.R.:
Można ją łatwo uregulować, jak już się to dzieje w wielu krajach (również w Polsce). W USA było najmniej regulacji prawnych w tym zakresie, dzięki czemu można pobierać, ile się chce jajeczek, zamrażać, oddawać embriony do adopcji. Wszystko to jednak za zgodą i na życzenie pacjentów. Te kwestie prawne są różnie regulowane, jednak zawsze dominuje troska, żeby starać się nie dopuścić do sytuacji, w której ewentualnie trzeba będzie embriony kiedyś wyrzucić.


MT: A jakie jest pani zdanie na ten temat?


E.R.:
W USA sprawa autonomii pacjenta jest bardzo istotna, to wiąże się z wolnością jednostki. Każda pacjentka, która decyduje się na in vitro, musi wypełnić z mężem wielostronicowy kwestionariusz, gdzie ma odpowiedzieć: ile jajeczek pobrać, co zrobić z zarodkami, ile przenieść w czasie transferu, czy i ile zamrozić, po ilu latach oddać do adopcji, a może do badań naukowych, czy resztę zniszczyć, czy ma się tym zająć laboratorium, co z nimi zrobić, jeśli para się rozwiedzie lub gdy jedno z małżonków umrze itd. O ile mi wiadomo, np. w Niemczech, we Włoszech i na Litwie nie ma możliwości zamrażania embrionów. W Wielkiej Brytanii dopuszcza się niszczenie zarodków. We Francji i w Hiszpanii można je przekazać innej parze, a w Niemczech jest to zabronione. Główna tendencja jest taka, by było jak najmniej ciąż mnogich. Dlatego potrzebne jest zamrażanie zarodków, szczególnie u pacjentki z policystycznymi jajnikami, bo jeśli zajdzie w ciążę, mogą powstać powikłania, które zagrożą jej życiu. Wszystko to wymaga regulacji – nie wolno tych spraw puścić na żywioł, pamiętając, że i w naturze nie wszystkie komórki jajowe, które produkuje kobieta, zostają zapłodnione i rodzą się z nich dzieci.

Dylemat nie dotyczy komórek jajowych, ale zarodków, a ile ich może powstać, potrafimy określić i prawnie, i medycznie.

Trzeba też pamiętać, że w przypadku niepłodności męskiej in vitro jest jedyną skuteczną i najprostszą metodą, która pozwala kobiecie najszybciej zajść w ciążę.


MT: Te kwestie normowały się w Ameryce przez 30 lat, w Polsce dyskusja ciągle trwa.


E.R.:
I tak, i nie. Ustalone i renomowane programy in vitro działają w Polsce od przeszło 20 lat, jak np. pionierski białostocki ośrodek prof. Mariana Szamatowicza, który już w 1987 roku dokonał udanego zabiegu in vitro. Leczenie niepłodności tą metodą prowadzono więc w Polsce od dawna, ale bez wielkiego rozgłosu. Problem w tym, że włączyli się do tego politycy i ta kwestia przestaje być wyłącznie sprawą medycyny czy też pacjentów. System wkroczył w sferę prywatności. To z jednej strony postęp, który doprowadził Polskę do grupy krajów sankcjonujących ten sposób leczenia niepłodności. Jednak dyskusja wzięła się stąd, że skala zjawiska znacznie się poszerzyła, wkroczyła w nią hierarchia Kościoła i politycy. Moim zdaniem nie służy to dobru pacjentów i potęguje ich stres.

Do góry