TYLKO DO 5 GRUDNIA! Publikacje i multimedia nawet do 80% taniej i darmowa dostawa od 350 zł! Sprawdź >
Wielka interna
Koło zamachowe medycyny
O marzeniach, szczęśliwych przypadkach i szansach, których nie można zmarnować, z prof. dr. hab. med. Andrzejem Oko, kierownikiem Katedry i Kliniki Nefrologii, Transplantologii i Chorób Wewnętrznych Uniwersytetu Medycznego w Poznaniu, rozmawia Olga Tymanowska
MT: Chciał pan być chirurgiem. O zmianie pana planów zadecydowało jedno zdanie.
Prof. Andrzej Oko: O chirurgii marzyłem przez cały okres studiów. Tak jak wielu młodych ludzi uważałem, że to jest dziedzina medycyny, w której zawsze coś się dzieje, jest jakiś dreszczyk, pewna dawka adrenaliny, co czasem jest potrzebne mężczyźnie.
Byłem w chirurgicznym kole naukowym i każdą wolną chwilę, łącznie z wakacjami, poświęcałem na pracę w klinice chirurgii jako wolontariusz, pod okiem doskonałego chirurga, dr. Jana Dzwonkowskiego, ucznia prof. Drewsa. Podziwiałem go za zręczność i niebywały talent, choć był to człowiek trudny we współpracy i miał osobliwe podejście do swoich asystentów, których traktował dość obcesowo. Pamiętam, jak podczas jakiegoś zabiegu, kiedy mu asystowałem, coś mi nie szło, chociaż bardzo się starałem. Dr Dzwonkowski się zdenerwował i nazwał mnie safandułą. To dosyć mocno mnie ubodło, ale też skłoniło do przemyśleń. Uznałem, że prawdopodobnie nie jestem tak zdolny manualnie jak ten świetny chirurg i pewnie nie będę tak dobrym specjalistą jak on. I zrezygnowałem z chirurgii. Zastanawiałem się, co wybrać. Pomyślałem o nefrologii, ponieważ już na studiach ciekawiła mnie dializa pozaustrojowa, gdzie też jest pewien element działania zabiegowego. Rozpocząłem staż podyplomowy, zatrudniłem się w poradni internistycznej i w ramach tego stażu przez trzy miesiące pracowałem w klinice nefrologii. To było moje nieśmiałe wejście do tego świata. Stawiałem sobie jeden cel – chciałem być dobrym lekarzem. Taka też była ambicja moich rodziców. Moja matka, radiolog, była dla mnie przykładem solidnego, uczciwego lekarza z bardzo dużą dozą empatii w stosunku do pacjentów. Ojciec był pracownikiem uczelni wyższej. Zaszczepił we mnie ciekawość świata i pasję naukową. Dzięki temu w klinice szybko odnalazłem swoje miejsce i po kilku miesiącach stażu nie ukrywałem, że chciałem tam pracować.
MT: Ale nie było dla pana etatu.
A.O.: Dopisało mi szczęście, bo pewnego dnia do dyżurki przyszedł ówczesny doc. Stanisław Czekalski, który był ordynatorem oddziału kobiecego, i powiedział: „Odchodzę do Szczecina. Będziesz miał po mnie etat. Tylko pamiętaj, że to był zawsze etat bezpartyjny”. Ucieszyłem się bardzo i w lipcu 1978 roku rozpocząłem pracę jako asystent w klinice nefrologii na stanowisku nauczyciela akademickiego. Tu pod kierunkiem prof. Kazimierza Bączyka przeszedłem pierwsze etapy kariery zawodowej: I i II stopień specjalizacji z chorób wewnętrznych. Uzyskałem później także specjalizację z nefrologii, transplantologii klinicznej i z hipertensjologii. Promotorem mojej rozprawy doktorskiej był nieżyjący już prof. Maciej Krzymański, który wydawał się naturalnym sukcesorem po odejściu na emeryturę prof. Bączyka. Niestety niespodziewana, w konsekwencji śmiertelna choroba spowodowała, że do tego nie doszło. Kierownictwo kliniki powierzono prof. Czekalskiemu, z którym współpracowałem również naukowo. Do 2010 roku, czyli momentu przejścia prof. Czekalskiego na emeryturę, pełniłem funkcję jego zastępcy, a potem, w drodze konkursu objąłem stanowisko kierownika katedry i kliniki.
Wielka Interna
W tomie „Nefrologia” Wielkiej Interny napisałem razem z prof. Stanisławem Czekalskim rozdział poświęcony nerkom w toczniu rumieniowatym układowym.
Zależało nam, żeby ten rozdział miał wymiar praktyczny i był przydatny zarówno dla nefrologów, jak i dla lekarzy internistów. Oczywiście nie pomijaliśmy w nim pewnych nowych aspektów dotyczących patogenezy i etiologii tocznia rumieniowatego układowego oraz najnowszych danych dotyczących diagnostyki i terapii, zgodnych z aktualnymi wytycznymi.
Toczeń rumieniowaty układowy to choroba z pogranicza kilku specjalizacji. Chorzy trafiają do dermatologa, czasem do reumatologa czy do nefrologa, w zależności od tego, jakie objawy wybijają się na pierwszy plan.
W tym rozdziale w Wielkiej Internie sporo miejsca poświęciliśmy też lekom biologicznym, które również w nefrologii są coraz częściej stosowane. Mam nadzieję, że przekazana wiedza będzie przydatna w codziennej praktyce klinicznej i pozwoli na szybszą diagnostykę oraz skuteczniejsze leczenie tej grupy pacjentów.
Prof. Bączykowi wiele zawdzięczam. Nie tylko przyjął mnie do pracy, ale także zadbał, żebym się rozwijał zawodowo i naukowo. Dzięki niemu w 1982 roku wyjechałem na roczne stypendium do kliniki nefrologii w Lyonie kierowanej przez prof. Traegera. To był dynamiczny ośrodek transplantacji nerek, gdzie nauczyłem się, jak przeszczepiać nerki, jak postępować z chorymi po zabiegu. Po trzech miesiącach nauki prof. Traeger powierzył mi prowadzenie 20-łóżkowego oddziału. Pracowałem też naukowo, czego efektem była publikacja we francuskim piśmie „Nefrologie” pracy na temat roli makrofagów w kłębuszkowych zapaleniach nerek. W laboratorium badałem skrawki biopsyjne metodą esterazy niespecyficznej. To były czasy, gdy nie było jeszcze przeciwciał monoklonalnych.
W Lyonie poznałem też technikę, która w tej chwili jest powszechna, czyli wprowadzanie cewników jednorazowych do dializ. W Polsce królowała wtedy metoda wykonywania przetoki metodą Scribnera, czyli wyłaniania naczyń tętniczych i żylnych, łączenia wężykiem i rozłączania w celu wykonania dializy. To była metoda traumatyczna, po pierwsze, wcale nie tak łatwa technicznie, zwłaszcza w nocy, kiedy przyjeżdżał pacjent z ostrą niewydolnością nerek, a po drugie, po wykorzystaniu tych naczyń, była też ograniczona możliwość wykonywania przewlekłej dializy u danego pacjenta.
Natomiast we Francji poznałem metodę Seldingera wprowadzania tzw. cewników Shaldona do dużych naczyń żylnych, którą się do dzisiaj stosuje. Przyglądałem się, jak koledzy zakładają cewniki, ale sam tego nigdy nie wykonywałem. Ale wyjeżdżając, zabrałem karton z nimi, zarówno dla dorosłych, jak i dla dzieci. Przywiozłem do Polski i namówiłem prof. Bączyka, byśmy zaczęli je stosować. Pamiętam pacjentkę, u której to po raz pierwszy zakładałem. Duży stres i dawka adrenaliny. Z pewnymi oporami, ale udało mi się ten cewnik założyć. Wszyscy stali i patrzyli, jak ja to robię, co nie ułatwiało zadania. Mogę sobie przypisać wprowadzenie w Poznaniu tej metody zakładania czasowych dostępów do dializ. Przypłaciłem to zachorowaniem na WZW, bo przy kolejnym cewniku u pacjentki, o której wiedziałem, że jest nosicielem wirusa B, ukłułem się i parę tygodni później leżałem na oddziale zakaźnym.
Z Lyonu wyniosłem cztery rzeczy: umiejętność postępowania z chorymi po przeszczepie nerki, cewniki do dializ, pewien sukces naukowy oraz przyjaźnie, które do dzisiaj trwają.
MT: Ale chirurgiczny zapał pozostał.
A.O.: W 1990 roku, w ramach współpracy między naszą uczelnią a Uniwersytetem w Kilonii, pojechałem, żeby nauczyć się przeszczepiania nerek u szczurów. Było mi to potrzebne do pracy habilitacyjnej. Przewodnim motywem była próba indukcji tolerancji na przeszczep nerki, którą miałem nadzieję uzyskać poprzez perfuzję nerki szczura przeciwciałem monoklonalnym i niszczeniem komórek dendrytycznych w nerce. Dzięki temu nerka miała być mniej immunogenna. Żeby sprawdzić, czy to działa, trzeba było tę nerkę przeszczepić i zobaczyć, jak długo będzie żyła bez immunosupresji. To nie było takie proste, bo to jest mikrochirurgia – aorta u szczura ma grubość mniejszą niż zapałka, a nerka jest wielkości fasolki. Powiedziano mi, że zwykle potrzeba trzech miesięcy, żeby móc to samodzielnie robić. Tyle czasu nie miałem. Zacząłem przeszczepiać nerki po miesiącu nauki i to mi całkiem dobrze szło. Praca habilitacyjna zakończyła się sukcesem, choć oczekiwałem lepszego efektu biologicznego, bo uzyskałem przedłużenie przeżycia z mniej więcej pięciu do 10 dni, więc statystycznie istotne, ale biologicznie już nie tak bardzo.
Pod koniec lat 90. prof. Czekalski, który długo współpracował z francuskimi naukowcami, umożliwił mi pracę w Paryżu, w laboratorium prof. Ardaillou, niekwestionowanego autorytetu w patofizjologii nerek. Zajmowałem się receptorem dla angiotensyny IV na komórkach szczura, co po kilku miesiącach zaowocowało wspólną pracą naukową. Była to kontynuacja badań, które rozpoczął prof. Czekalski.
MT: Szukał pan dziedziny, w której coś się będzie działo. Nie mógł pan lepiej trafić, bo nefrologia w tym okresie dynamicznie się rozwijała.
A.O.: Prof. Franciszek Kokot zwykł mówić, że nefrologia jest kołem zamachowym współczesnej medycyny. Postęp w nefrologii jest ogromny. Udoskonalono sprzęt i technikę dializacyjną, leczenie nerkozastępcze stało się dostępne. Gdy zaczynałem pracę, mogliśmy dializować tylko 10 proc. chorych. Najgorzej z tamtego okresu wspominam uczestnictwo w tzw. komisjach ds. dializ, kiedy musieliśmy wybrać najbardziej potrzebujących. To było niezwykle trudne i przypominało zabawę w Pana Boga. Czy wybrać 30-letnią matkę dwójki dzieci czy 18-letniego chłopaka. Nie mówiąc już o tym, że kryteria kwalifikacji nie obejmowały osób po 50. r.ż., a także pacjentów z cukrzycą czy chorobami układowymi.
Druga rzecz to ogromny postęp immunologii, który umożliwił lepsze poznanie patogenezy chorób nerek, zwłaszcza kłębuszkowych zapaleń. Ogromny postęp wiąże się z farmakoterapią i opracowaniem nowych sposobów leczenia. Co prawda nadal mamy do czynienia z progresją do schyłkowej niewydolności nerek i koniecznością leczenia nerkozastępczego, ale trzeba pamiętać, że wiele się zmieniło w zakresie transplantologii klinicznej, która dla chorych jest szansą na normalne życie. W Poznaniu pierwszego przeszczepu nerki dokonał dr Adam Deja, który nauczył się tego w Kilonii. To był 1985 rok. Ja też brałem w tym udział. Niestety po trzech latach program przeszczepiania nerek w Poznaniu został zawieszony. Dopiero w 1994 roku z inicjatywy dr. Zbigniewa Włodarczyka, który pracował w szpitalu wojewódzkim w Poznaniu, a wyszkolił się w tym zakresie w Londynie, ponownie rozpoczęliśmy przeszczepianie nerek. W zespole nefrologów byli prof. Krzymański, dr Idasiak-Piechocka i ja. Program bardzo dynamicznie się rozwijał i Poznań w krótkim czasie wyrósł na czołowy ośrodek transplantacyjny. Każdego roku wykonuje się tu ponad 100 przeszczepów. Przez lata o transplantacjach mówiono jak o eksperymencie medycznym. Największym problemem było przekonanie środowiska lekarskiego. Opór był ogromny, zwłaszcza ze strony niektórych anestezjologów, neurochirurgów, neurologów, a więc tych lekarzy, którzy są bezpośrednio zaangażowani w rozpoznawanie śmierci mózgu.
MT: Mimo że nie został pan chirurgiem, udało się panu spełnić marzenia.
A.O.: Każdy mierzy sukces własną miarą, swoimi oczekiwaniami i ambicjami, na ile udało się osiągnąć to, co zamierzał. Kiedy byłem u progu, a więc w 1977 roku, nie myślałem o tym, że będę kiedyś kierownikiem katedry czy kliniki. Ale miałem w życiu dużo szczęścia i wiele zawdzięczam moim szefom, którzy obdarzyli mnie życzliwością i ułatwili mi karierę zawodową. Zdarzały się też porażki. Ale patrząc wstecz, najbardziej jestem dumny i to będę sobie poczytywał za największy sukces jako kierownika tej katedry i kliniki, że udało mi się zdobyć pieniądze na ukończony już remont naszej kliniki (ostatni był na początku lat 70.). W przyszłym roku, z tego samego funduszu, będzie remontowana stacja dializ. Szczególną satysfakcję sprawia mi jednak fakt, że syn też zdecydował się na studia medyczne. Zrobił to, na co mi zabrakło odwagi, czyli specjalizację zabiegową – jest rezydentem w zakresie chirurgii onkologicznej. Jeśli ojciec nie spełnił swoich ambicji, to być może syn to marzenie ojca zrealizuje.