Dociec przyczyny

Wywiad z prof. Anną Kuryliszyn-Moskal

Wielka Interna

 W tomie „Reumatologia” Wielkiej Interny jestem współautorką dwóch rozdziałów. Jeden dotyczy choroby zwyrodnieniowej stawów (ChZS), a drugi kapilaroskopii. Choroba zwyrodnieniowa jest najczęstszą przyczyną dolegliwości stawowych. Szacuje się, że w Polsce chorują na nią 2 mln osób, a częstość występowania zmian zwyrodnieniowych wzrasta z wiekiem. Choroba obejmuje najczęściej stawy kolanowe, biodrowe, kręgosłup i drobne stawy rąk, rzadziej stawy łokciowe, skokowe i nadgarstkowe. Na tle tej choroby mogą się też rozwijać inne schorzenia. Coraz więcej wiemy na temat powiązań między ChZS a procesami zapalnymi. Leczenie jest problemem interdyscyplinarnym, wymagającym współdziałania reumatologów, rehabilitantów, ortopedów, lekarzy rodzinnych.
Drugi rozdział w tomie „Reumatologia” Wielkiej Interny poświęcony jest kapilaroskopii, nieinwazyjnej metodzie przyżyciowej oceny mikrokrążenia za pomocą technik powiększających. Jest ona pomocna w ocenie stopnia zaawansowania, prognozowaniu przebiegu, a także w diagnostyce różnicowej układowych chorób tkanki łącznej.
Lekarz rodzinny nie musi umieć posługiwać się tym narzędziem diagnostycznym, ale powinien wiedzieć, jak interpretować wynik tego badania i jakie decyzje może później podjąć. Powinien też wiedzieć, kiedy należy pacjenta skierować do reumatologa, co nadal stanowi duży problem. Z wieloośrodkowych badań wiemy, że chory na RZS najpóźniej w ciągu trzech miesięcy od pierwszej wizyty u lekarza POZ powinien zostać przyjęty do specjalisty. To wielokrotnie zwiększa prawdopodobieństwo dobrego rozpoznania, właściwego leczenia i opanowania procesu chorobowego. U nas droga pacjenta do prawidłowej diagnozy trwa średnio rok. Mam nadzieję, że ten rozdział w Wielkiej Internie przyczyni się do skrócenia tego czasu i do poprawy opieki nad pacjentem.

 

O najwspanialszym egzaminie życia, pasji naukowej i szczęśliwych zbiegach okoliczności rozmawiamy z prof. Anną Kuryliszyn-Moskal, kierownikiem Kliniki Rehabilitacji UM w Białymstoku 

MT: Jak rozpoczęła się pani przygoda z kapilaroskopią? 
PROF. ANNA KURYLISZYN-MOSKAL: Wszystko zaczęło się od otrzymania stypendium Humboldta. Zajmowałam się wówczas zaburzeniami immunologicznymi w przebiegu RZS oraz innych układowych chorób tkanki łącznej. I z takim projektem badawczym zgłosiłam się do konkursu. Na całą Polskę, dla wszystkich dyscyplin naukowych, przyznano tylko 10 miejsc. Kwalifikacja była trójstopniowa. Najpierw należało wysłać CV i dokładnie opisać dotychczasowe osiągnięcia. Kolejnym krokiem była rozmowa w Ministerstwie Zdrowia, gdzie weryfikowano plany badawcze. Po uzyskaniu przychylności komisji zapraszano do trzeciego etapu, czyli rozmowy w języku niemieckim z przedstawicielami Fundacji Humboldta. Dotyczyła ona zarówno zamierzeń naukowych, jak i prozaicznych problemów życiowych, np. opieki nad dzieckiem podczas wyjazdu. Przeszłam pomyślnie kwalifikację i otrzymałam stypendium w Klinice Reumatologii w Bad Kreuznach, niedaleko Moguncji, której kierownik, prof. Reiner Dreher, wdrażał właśnie technikę diagnostyki zaburzeń mikrokrążenia - kapilaroskopię. 

MT: Pani plan naukowy nie był w żaden sposób związany z oceną zaburzeń mikrokrążenia?
A.K.-M.: Rzeczywiście, miałam się zajmować czymś innym. Pewnego dnia profesor chciał się dowiedzieć, jaki kapilaroskop powinien zostać zakupiony do kliniki. Gdy przyznałam, że nie bardzo się znam na kapilaroskopii, wtedy profesor zapytał, czy chciałabym się nauczyć tej metody diagnostycznej. Ucieszyłam się z tej możliwości. Metoda szybko mnie zafascynowała. Badanie kapilaroskopowe było w pewnym sensie oknem na mikrokrążenie, dawało możliwość oceny działań terapeutycznych, stopnia zaawansowania zaburzeń mikrokrążenia i dynamiki proce-su chorobowego. Zrobiłam około 300 badań, których wyniki starannie notowałam w grubym zeszycie. Na początku towarzyszyłam profesorowi, a po pewnym czasie tylko weryfikowałam swoje wątpliwości. Wracając do Polski, myślałam o jednym, by zaszczepić to badanie w polskiej reumatologii. Metoda była właściwie nieznana. Poza prof. Stefanią Jabłońską, która stosowała ją u pacjentów z twardziną układową w warszawskiej Klinice Dermatologii, nikt nie korzystał z niej w praktyce klinicznej. Ja widziałam jednak zastosowanie tej metody. Za zaoszczędzone pieniądze kupiłam pomieszczenie na gabinet i mój pierwszy kapilaroskop. Wszystko przedstawiłam prof. Krystynie Bernackiej, kierownikowi Kliniki Reumatologii, która zgodziła się, żebym te badania prowadziła u naszych chorych. Prace naukowe, które opublikowałam w oparciu o badania z Niemiec, były podstawą do otwarcia programu naukowo-badawczego. Badałam pacjentów z RZS i innymi układowymi chorobami tkanki łącznej. Opisywałam te różnice, propagowałam wiedzę, dzieliłam się na zjazdach moimi doświadczeniami. Po objęciu Kliniki Rehabilitacji w 2008 roku zaproponowałam kurs kapilaroskopii w ramach CMKP. Dziś moje marzenia się spełniły. Udało mi się tę metodę wprowadzić do szerokiego zastosowania klinicznego.

MT: Zaangażowanie w rozwój reumatologii nie przeszkodziło pani aktywnie działać na innych polach naukowych. 
A.K.-M.: Szukałam tematu, którym mogłabym się zajmować. Tak się złożyło, że Klinice Reumatologii powierzono realizację części badań dotyczących aspektu zapalenia w chorobach nowotworowych w ramach pięcioletniego Rządowego Programu Zwalczania Chorób Nowotworowych. Badaliśmy antyproteazy w surowicy pacjentów w zależności od przebiegu choroby nowotworowej po radykalnej i paliatywnej operacji raka żołądka i jelita grubego, co stało się później tematem mojego doktoratu. Po dwóch latach dr Jerzy Sarosiek, odpowiedzialny za realizację projektu, otrzymał propozycję stypendium w USA. Powiedział wtedy: „Teraz już wiesz, jak to się robi” i zostawił mnie z tym tematem. Wtedy też po raz pierwszy zostałam rzucona na głęboką wodę. Postępy badań trzeba było przedstawiać na spotkaniach COI na Wawelskiej przed samym prof. Januszem Szymenderą, twórcą i kierownikiem Zakładów Markerów Nowotworowych COI. To miał być mój wielki debiut. Dr Sarosiek nie był pewny, czy będzie mógł mi towarzyszyć. Dla młodej osoby, jeszcze przed doktoratem, był to bardzo duży stres. Gdy na dworcu zobaczyłam dr. Sarosieka, poczułam prawdziwą ulgę. Pokazałam mu mój wykład, który przez wiele godzin z zaangażowaniem i uwagą pisałam. Były tam wnioski, liczne wyniki badań. Na myśl, że będę musiała to zaprezentować przed tak znamienitym gronem, czułam słabość i zawroty głowy. Gdy miałam już podejść do mównicy, dr Sarosiek powiedział: „Chyba nie bierzesz tej kartki ze sobą?”. Jako osoba ambitna zostawiłam treść mojej prezentacji na stole i po raz pierwszy w życiu wygłosiłam referat bez kartki. Cenna dla lekarza jest też umiejętność szybkiego i sprawnego posługiwania się piśmiennictwem naukowym. Zawdzięczam ją prof. Janowi Górskiemu, wieloletniemu rektorowi naszej uczelni, kierownikowi Zakładu Fizjologii. Na II roku studiów zgłosiłam się do pracy w kole naukowym. Fizjologia wydawała mi się pasjonująca. Każdy dzień pracy w laboratorium był przygodą, spędzałam tam nawet większość wakacji. Badaliśmy zużycie wewnątrzmięśniowych źródeł energii u szczurów głodzonych i poddawanych wysiłkowi. Profesor nauczył nas homogenizacji tkanek, ich pobierania, usypiania szczurów, wyciągania wniosków z badań naukowych i zachęcał do nauki angielskiego. Znałam już dość dobrze rosyjski i niemiecki, ale, jak mawiał profesor, w świecie nauki tylko ten język się liczy i bez niego w medycynie nic nie osiągnę. 

MT: Szybko miało się okazać, jak ważne to były słowa. 
A.K.-M.: W medycynie duże znaczenie mają publikacje. Najlepiej w anglojęzycznych pismach z wysokim IF, co wymaga nie tylko napisania ciekawego artykułu naukowego, lecz także biegłego posługiwania się językiem obcym. Nigdy nie zapomnę, jak wielką radością i zaskoczeniem była dla mnie informacja, że przyjęto pracę z wynikami mojego doktoratu do „Cancer”. To było zaraz po stanie wojennym i korespondencja z USA w jedną stronę trwała 10-14 dni. Gdy otrzymałam pięć dni na korektę artykułu i odesłanie go do redakcji, wiedziałam, że nic z tego nie będzie. Kolega poradził mi wtedy, żebym pojechała na Okęcie i poprosiła kogoś rzetelnie wyglądającego, by wysłał list w Stanach. Tak zrobiłam i z drżącym sercem oddałam list jednemu z podróżnych. Potem, przez kilka tygodni, do momentu ukazania się artykułu, żyłam w wielkiej niepewności. 

MT: I tak rozpoczął się kontakt z prawdziwą medycyną. 
A.K.-M.: Pragnęłam być klinicystą i zajmować się praktyczną medycyną. Miałam starszego ojca, który wymagał opieki medycznej. Dlatego bardzo chciałam pozostać w moim rodzinnym mieście. W Białymstoku miejsca doktoranckie oferowały tylko dwie kliniki: Alergologii i Reumatologii. Alergologia nie była wtedy zbyt popularna, a reumatologia miała wiele znaków zapytania i wydawała mi się naukowo ciekawsza. Po roku otrzymałam propozycję przejścia najpierw na etat szpitalny, a później kliniczny. Były lepsze i gorsze chwile. Do dziś pamiętam wszystkich pacjentów, którzy zmarli na moich rękach. Ale dwie sytuacje wywarły na mnie ogromne wrażenie. Dotyczyły one tej samej jednostki chorobowej - twardziny układowej. Dyżurowałam długo na izbie przyjęć. Była Wielkanoc. To był mój chory. Bardzo duża duszność z zajęciem płuc, nadciśnienie płucne. Nie mogliśmy mu pomóc. Wiedzieliśmy, że umiera. Wychodząc ze szpitala, myślałam, że nie przeżyje tej nocy. Gdy przyszłam rano, dowiedziałam się, że pacjent prosi o rozmowę. Podeszłam do niego, a on wziął mnie za rękę i powiedział: „Czekałem na panią. Dziękuję za wszystko”. I na moich oczach zmarł. Drugim zdarzeniem była śmierć nauczycielki z mojego liceum. Pożegnała się z całą rodziną, mężem. Miała zaburzenia rytmu serca w przebiegu twardziny układowej, które się trudno poddają terapii. Czuła, że umrze. Poprosiła męża o przyniesienie albumów rodzinnych ze zdjęciami rodziny ze szczęśliwych chwil. Wieczorem mąż poszedł do domu. Zmarła nad ranem. Nazajutrz przyszedł mąż z bukietem kwiatów, by mi podziękować. To są chwile, które wywarły na mnie ogromny wpływ i są stymulacją do dalszej pracy. Staram się chorym zaoferować jak najlepszą pomoc i dociec przyczyny zaburzeń, choć zawsze będą zdarzać się sytuacje, których nie zrozumiemy.
 

Rozmawiała Olga Tymanowska

 
Do góry