ŚWIĄTECZNA DARMOWA DOSTAWA od 20 grudnia do 8 stycznia! Zamówienia złożone w tym okresie wyślemy od 2 stycznia 2025. Sprawdź >
Medycyna a wojsko
Afganistan: Tam była konkretna robota
O pracy lekarza na misji wojskowej z porucznik lek. Magdaleną Kozak z 2. Grupy Poszukiwawczo-Ratowniczej w Mińsku Mazowieckim, żołnierzem, lekarką i pisarką powieści fantastyczno-militarnych, rozmawia Irena Fober
MT: Co zaprowadziło panią do szpitala polowego w Ghazni?
Lek. Magdalena Kozak: Zawsze chciałam do wojska, ale za moich czasów niestety dziewcząt do Wojskowej Akademii Medycznej nie przyjmowali. Skończyłam więc cywilne studia i żeby jakoś przeżyć w cywilu, zajęłam się badaniami klinicznymi. Tylko że taka spokojna praca przy papierach to nie mój temperament. Coś mnie ciągnęło na wojnę. Obejrzałam „Helikopter w ogniu” i pomyślałam, jakie to musi być fajne. Zaczęłam się więc trochę kręcić wokół mojego marzenia. A to skoki spadochronowe, a to strzelanie…
MT: Ile razy pani skoczyła?
M.K.: Wcale nie tak dużo, jakieś 300 skoków… I kiedy w 2009 roku na stronie internetowej Dowództwa Operacyjnego Rodzajów Sił Zbrojnych zobaczyłam, że szukają lekarzy, nawet cywilnych, do udziału w misji w Afganistanie, powiedziałam sobie – jadę! Przyjęli mnie, powiedzieli: wylot na wiosnę.
Podczas misji jako cywilny pracownik kierowałam zespołem przyjęć i segregacji medycznej sekcji MEDEVAC (ang. medical evacuation, ewakuacja medyczna) i CASEVAC (ang. casualty evacuation, ewakuacja rannych) w polskim szpitalu w Ghazni. Uznałam, że to misja dla mnie, więc po powrocie poszłam do Wyższej Szkoły Oficerskiej Wojsk Lądowych we Wrocławiu na kurs oficerski dla lekarzy. Dostałam stopień podporucznika, wróciłam na SOR do Wojskowego Instytutu Medycznego na Szaserów i trzy miesiące później znów byłam w Afganistanie.
MT: Na co chorują żołnierze?
M.K.: Jeśli w budynkach jest klimatyzacja, a na zewnątrz +40°C, częste są infekcje górnych dróg oddechowych. Jedzenie w bazie jest dobre, ale czasami żołnierze kupią sobie coś na mieście, na bazarku, więc zdarzają się nieżyty żołądkowo-jelitowe.
MT: A gdy żołnierz zostaje ranny na polu walki…
M.K.: W grupie jadącej na akcję zawsze jest wóz ewakuacji medycznej, ale to nie lekarz wyjeżdża z żołnierzami na patrol. Na miejscu trzeba zrobić podstawowe zabiegi ratujące życie, do czego świetnie wyszkoleni są ratownicy.
Pomoc medyczna jest podzielona na trzy etapy: opiekę pod ostrzałem, pomoc na polu walki i ewakuację medyczną. Ratownik, inaczej niż to się pokazuje na filmach, nie czołga się do rannego, żeby udzielić mu pomocy pod ostrzałem. Ratownik jest przede wszystkim żołnierzem, a najważniejszym jego zadaniem jest niedopuszczenie do dalszych zgonów. Dlatego w fazie pod obstrzałem zabezpiecza się głównie zagrażające życiu krwawienia. Każdy żołnierz w Indywidualnym Pakiecie Medycznym (IPMed) ma stazę taktyczną, czyli opaskę uciskową zapobiegającą masywnym krwawieniom z kończyn, zaopatrzone w znacznik rentgenowski opatrunki hemostatyczne, które wepchnięte w głębokie rany powodują błyskawiczne krzepnięcie krwi, a także opatrunki okluzyjne w razie odmy. Ranny sam zakłada stazę i najlepsze, co może potem zrobić, to odpowiedzieć ogniem, zmienić magazynek i dalej strzelać, ponieważ każdy karabin jest na wagę życia, jego samego i kolegów.
Kiedy ostrzał ustanie, mamy fazę pomocy na polu walki. Wtedy ratownik może już zająć się rannymi, ale ponieważ ratownik też może zginąć, wszyscy w oddziale muszą mieć podstawową wiedzę medyczną. Żołnierze poznają zasady samopomocy i pomocy koleżeńskiej, żeby uratować siebie i kolegów. Uczy się ich np. odbarczania odmy prężnej. Nasi żołnierze noszą przy sobie autostrzykawki z morfiną, Amerykanie mają natomiast przywiązywane do palca lizaki z fentanylem, co jest lepszym rozwiązaniem. Faza trzecia to ewakuacja medyczna, podczas której wozy albo śmigłowce zabierają rannych i dostarczają do szpitala.
MT: A tam…
M.K.: Wołają nas przez radio: „Medevac, medevac” i wszyscy biegniemy do trauma room, czyli odpowiednika naszego SOR. Stoimy w blokach startowych i tylko czekamy, aż ranni przylecą. Zazwyczaj są to zdarzenia mnogie lub masowe, w Afganistanie stosowano np. dużo zakopywanych min własnej produkcji. Jeśli KTO rosomak najechał na taką minę, mieliśmy ośmiu rannych żołnierzy naraz, a nasze moce przerobowe pozwalały na operowanie tylko dwóch jednocześnie. Trzeba było więc najpierw dokonać segregacji, wybrać, kto od razu musi iść na salę operacyjną, a kogo można ustabilizować. Tak jak w cywilnej medycynie katastrof, dzieli się ich na kategorie: czerwony, żółty, zielony.
MT: Czasami porównuje się też pracę w trauma room do pracy mechaników w pit stopie podczas wyścigów F1, kiedy zgrany zespół błyskawicznie wymienia np. koło bolidu.
M.K.: Każdy wiedział, gdzie jest jego miejsce i co ma robić. Trauma team jest zespołem, który otacza rannego, szybko rozpoznaje zagrożenie i podejmuje działanie.
MT: Czym operacja w szpitalu polowym różni się od operacji w naszych szpitalach?
M.K.: Do diagnostyki są tylko aparaty RTG i ultrasonografia point of care, nie ma natomiast tomografii komputerowej. Operację robi się w trybie damage control surgery, nie leczy się rannych do końca. Prostymi, ale skutecznymi technikami chirurgicznymi udziela się pomocy w takim zakresie, jaki gwarantuje przeżycie, np. tamuje się krwawienie w jamie brzusznej, dokonuje się koniecznych zespoleń, ale często nie zaszywa się rany, tylko przygotowuje się pacjenta z tymczasowo zamkniętym brzuchem do ewakuacji na wyższy poziom medyczny. Duży szpital z tomografem, rezonansem, neurochirurgiem, okulistą i innymi specjalistami znajdował się godzinę lotu od Ghazni, w Bagram. Byłoby przecież bez sensu, żeby pacjent leżał przez dwa tygodnie w bazie pod ostrzałem.
MT: Ale niektóre operacje w Ghazni odbywały się pod ostrzałem.
M.K.: Baza jest na froncie, więc często strzelają z rakiet, moździerzy, granatników. Wszyscy wtedy biegną do schronów. Ale co ma zrobić zespół medyczny, jak ma na stole pacjenta z otwartym brzuchem?