MT: Na pewno myślała pani, że sama może zginąć.


M.K.:
Myśli się o tym, lecz nie można wpadać w panikę. Zawsze można przecież wyjechać. Powiedzieć: nie, dziękuję, folder reklamowy obiecywał co innego. Ale jest to również doskonała okazja, żeby człowiek mógł spotkać się z sobą samym.


MT: Czego można się o sobie dowiedzieć?


M.K.:
Wojna z jednej strony wyciąga z człowieka to, co najgorsze, ale potrafi też pokazać to, co najlepsze. Sama nigdy bym się nie spodziewała, że mogę stać na sali operacyjnej, kiedy nad głowami przelatują i świszczą rakiety. Dopiero wojna pokazała mi, kim jestem. Praca na misji była najlepsza, jaką kiedykolwiek miałam w życiu, bo była to prawdziwa medycyna z krwi i kości. Z powołania jestem urazowcem, a tam była konkretna robota.


MT: Sama też była pani ranna!


M.K.:
Lenistwo ocaliło mi życie. Podczas każdego alarmu, a ostrzały w nocy zdarzały się ciągle, trzeba było padać z łóżka na ziemię. W końcu znudziło mi się to i przeniosłam się na podłogę. Poprzedniej nocy operowaliśmy do 3 nad ranem i miałam nadzieję, że się w końcu wyśpię, ale o 7.38 talibska rakieta wpadła do mojego domku. W sumie trzy domki zmiotło. Namiocik ze ścian złożył mi się nad głową i właściwie dopiero podczas wypełzania pokiereszowałam się, poparzyłam, poraniłam, ścięgno podeszwowe prawej stopy naderwałam. Wiedziałam, że mam wyjść, to wyszłam, a potem zadziałał autopilot – lekarz mi się w głowie włączył – i na bosaka zaczęłam sprawdzać, czy nie ma rannych… W końcu zorientowali się, że ja też jestem z rozwalonych kampów, i zabrali do szpitala w Bagram, gdzie po 10 dniach podjęłam jedną z najodważniejszych decyzji w życiu. Była to moja pierwsza misja, byłam jeszcze cywilem i mogłam wrócić do domu. Ale ci, którzy trafili ze mną do szpitala, mówią: jesteśmy żołnierzami, to jest służba. Pomyślałam sobie: o nie, nie będę gorsza. Nie zostawia się swojego oddziału. Boję się jak diabli, ale nie wyjadę, chociaż już wiem, czym to pachnie. Może wytrzymam, chociaż tydzień.

Zostałam do końca. Po powrocie do kraju zdarzały się sytuacje, że ktoś trzasnął drzwiami, a ja już na podłodze leżałam. Nie zapomnę pierwszego sylwestra po powrocie. Poszliśmy ze znajomymi z misji na plac Zamkowy. Zaczęły się fajerwerki, sztuczne ognie, petardy strzelają na wiwat. A my, cóż… To nie jest fajne, my już chcemy do domu… Przez pewien czas zostają odruchy, które tam warunkowały przeżycie. Ale to też przechodzi.


MT: A zespół stresu pourazowego? Tego również pani doświadczyła?


M.K.:
Jest książka Dave’a Grossmana „O zabijaniu”. Ten doświadczony amerykański żołnierz i psycholog uważa, że zespół stresu pourazowego rzadko dotyka lekarzy, ponieważ – mimo iż sami są w sytuacjach zagrożenia życia – jednak ratują życie innym. Mamy to szczęście, że nie znajdujemy się w sytuacji konfliktu moralnego. Podczas misji ratowaliśmy nie tylko naszych żołnierzy, pomagaliśmy również żołnierzom koalicji i żołnierzom afgańskiej armii narodowej oraz afgańskiej policji, cywilnym ofiarom konfliktu i wrogom też. Przywozili do nas talibów, którym udzielaliśmy pomocy według najlepszych standardów. Prawdziwym wrogiem lekarza jest śmierć i z nią głównie walczyliśmy.


MT: Jest pani również pisarką fantastyki, znaną z trylogii „Nocarz”, „Renegat” i „Nikt”. Ukazały się też „Łzy diabła”, powieść, w której Afganistan przeniosła pani na planetę Dżahan, gdzieś w odległej galaktyce.


M.K.:
Śmieję się, że jestem pisarzem z małą wyobraźnią – najpierw muszę coś przeżyć, posmakować, dotknąć, sprawdzić. „Łzy diabła” są książką o wojnie, ale nie o Afganistanie w skali 1:1. Opisałam tu bardzo dużo moich doświadczeń z Afganistanu, celowo jednak chciałam uniknąć politycznej, społecznej i gospodarczej rzeczywistości, ponieważ w dokumencie nie mogłabym być do końca uczciwa. Przeniosłam więc akcję w kosmos i odzwierciedlając swoje emocje, sprowokowałam czytelnika do przeżycia wojny w stanie czystym.

Do góry