Słowo wstępne

Słowo wstępne

prof. dr hab. n. med. Dariusz Moczulski, Redaktor Naczelny

Szanowni Państwo, odkąd w 2011 r. zostałem konsultantem wojewódzkim w dziedzinie chorób wewnętrznych, kilkakrotnie poproszono mnie, abym napisał opinię w sprawach toczących się w okręgowym sądzie lekarskim, przed wojewódzką komisją ds. orzekania o zdarzeniach medycznych lub skarg w NFZ. Zaskoczyło mnie, że większość spraw dotyczyła oskarżeń lekarzy o przyczynienie się do zgonu starszych schorowanych pacjentów. Znaczna część zarzutów była wysuwana pod adresem lekarzy, którzy mieli kontakt ze swoimi pacjentami kilka tygodni przed śmiercią i nie rozpoznali u nich nadchodzących chorób lub powikłań już istniejących schorzeń (zwykle w czasie, gdy nie było żadnych objawów lub były one niecharakterystyczne i słabo nasilone).

Z przerażeniem czytałem opinie biegłych na temat postępowania oskarżonych lekarzy. Wiele z nich było wyrażanych z aktualnej perspektywy, gdy już wiadomo było, co wydarzyło się potem. Najdziwniejszą sprawą jest to, że osoby przedstawiające swoje opinie, w tym również niestety ja, nie pracują od wielu lat w miejscach, w których oskarżony lekarz wykonywał swoje obowiązki zawodowe, czyli w izbie przyjęć czy w placówkach opieki zdrowotnej, gdzie można zamówić wizytę domową. Z reguły osoby wyrażające swoje opinie były zatrudnione w dużych szpitalach specjalistycznych, które mają pełny potencjał zarówno organizacyjny, jak i – co warto podkreślić – ekonomiczny do wykonania wszelkiego rodzaju badań diagnostycznych, odbywania konsultacji itd. Gdy lekarz przychodzi na wizytę domową do starszej schorowanej osoby po udarze, zawale, z migotaniem przedsionków, niewydolnością krążenia, leżącą w pampersie w łóżku, to oskarżanie go o to, że nie wykonał wszystkich możliwych badań i nie przewidział, że osoba ta umrze w ciągu najbliższych kilku dni, jest po prostu niesprawiedliwe.

Lekarz odwiedzający taką osobę w domu może znaleźć wyjście z sytuacji i skierować ją do izby przyjęć. W ten sposób „sprytnie” przenosi odpowiedzialność za jej dalsze losy na lekarza pełniącego tam dyżur. I tak się zdarza. Do izby przyjęć przyjeżdżają chorzy ze skierowaniem zawierającym ponad 10 różnych rozpoznań, gdzie w rubryce, na jaki oddział kierowany jest pacjent, znajduje się kilka miejsc – tak na wszelki wypadek.

Z powodu niewydolnej organizacyjnie opieki zdrowotnej pacjenci trafiają do izby przyjęć, zamiast najpierw skorzystać z podstawowej opieki zdrowotnej czy ambulatoryjnej opieki specjalistycznej. Do POZ trzeba pójść i czekać, robić badania, do AOS trzeba czekać bardzo długo, a do izby przyjęć można zgłosić się zawsze, lekarz nie może odmówić zbadania i w razie czego całą diagnostykę przeprowadzi na miejscu.

Dyżurowanie w izbie przyjęć stało się bardzo trudne i wielu lekarzy unika go jak ognia. Szpital nie jest z gumy i nie można przyjąć każdego, kto się zgłosi do izby przyjęć. Trzeba więc dokonać selekcji i mieć nadzieję, że pacjentom odesłanym do dalszej diagnostyki i leczenia w warunkach ambulatoryjnych w najbliższym czasie nic się nie stanie. Jeżeli jednak coś się stanie i chory lub jego rodzina nie pogodzi się z tym faktem lub, co gorsza, będą chcieli wykorzystać go do poprawienia swojej sytuacji ekonomicznej, to lekarz będzie miał problem. Będzie musiał udowodnić, że nie jest jasnowidzem, a biegli, którym pozostały romantyczne wspomnienia z dyżurów w izbie przyjęć sprzed kilku dekad, będą wykazywać, że czegoś nie zrobił lub nie przewidział. Oskarżenia o niebycie jasnowidzem trudno uniknąć, lecz warto przynajmniej tak tworzyć dokumentację medyczną, aby móc się przed nim bronić.

Do góry