BLACK CYBER WEEK! Publikacje i multimedia nawet do 80% taniej i darmowa dostawa od 350 zł! Sprawdź >
Barbara Wilczyńska-Sekulska Powstanie Warszawskie spędziła z matką, razem zapisały się do AK, razem przeszły kursy sanitarne i bojowe. Matka była ranna w nogę, ale przeżyła powstanie, zmarła na zawał dzień po wypowiedzeniu stanu wojennego. Chłopcy (jak doktor Wilczyńska nazywa kolegów z PW) mówili, że jest ich „mamcią”, bo traktowała ich jak synów, pilnowała, żeby przed akcją nie pili alkoholu. A oni jej wtedy słuchali.
Ryc. 3. Wielu kolegów zginęło na oczach Mai Galicy-Zarembiny (czwarta od lewej). Na zdjęciu – zdziesiątkowany IV pluton tuż po Powstaniu Warszawskim.
Barbara Wilczyńska-Sekulska pamięta dobrze, kiedy Niemcy zajechali na motorach na teren Szpitala Maltańskiego, strzelali z pistoletów w sali pełnej rannych.
W momencie przejęcia placówki wielu powstańców miało broń. – Zabierałam do kieszeni fartucha pistolety i amunicję, chowałam, gdzie się dało. Ranny nie zawsze chciał oddać, pilnował broni jak największego skarbu, bo bez niej nie mógł przecież walczyć. Ale gdyby Niemcy znaleźli broń w szpitalu cywilnym, mogliby uznać go za szpital powstańczy, a wtedy kto wie, co by się stało. Po dobie, nad ranem, Niemcy się wycofali. To było w tym czasie, kiedy zginął Baczyński na placu Teatralnym – mówi Barbara Wilczyńska-Sekulska.
„Wtedy został ten szpital bezpański. Po stronie Ogrodu Saskiego byli Niemcy, a na tyłach w kierunku ulicy Długiej i obecnego pałacyku Radziwiłłów (…) byli nasi. Nasi przychodzili w nocy do nas, a tam Niemcy zaglądali z drugiej strony. Po jakichś dwóch dniach dowiedziałam się od naszych, którzy podchodzili z tyłu, że tam są oddziały, które się wycofały z Woli. (…) Ubrałam się w długi fartuch z opaską i poszłam. Prowadziła mnie poprzez piwnice, po tych wszystkich zaułkach, taka mała dziewczynka siedmioletnia jako przewodniczka. (…) Potem idąc tą Długą, pytałam, czy tu może gdzieś są jakieś oddziały z batalionu Kilińskiego. Tak się szczęśliwie złożyło, że (…) przy ulicy Miodowej spotkałam czterech naszych chłopców. Spytałam, gdzie oni są, podali, że w Wytwórni Papierów Wartościowych, że teraz właśnie się tam przenieśli. (…) To koniecznie [powiedzieli] żebym ja się tam do nich przeniosła, dlatego że chcą mieć swoje dziewczyny sanitariuszki. Więc poszłam z powrotem do mojej mamy i zabrałam ją z naszymi bagażami i przeniosłam się do Wytwórni Papierów Wartościowych. Tam już do końca sierpnia byłam z mamą” – wspominała w 2005 roku dla Archiwum Historii Mówionej Muzeum Powstania Warszawskiego.
Ryc. 4. Barbara Wilczyńska-Sekulska, pseudonim „Penelopa”, jest prezesem Ogólnokrajowego Środowiska Batalionu „Kiliński” Światowego Związku Żołnierzy AK.
Rano 28 sierpnia powstańcy stracili gmach. Wyniesienie ciężko rannych ze szpitala w Wytwórni Papierów Wartościowych okazało się niemożliwe. Żołnierze niemieccy zastrzelili doktor Hannę Petrynowską „Ranę”, która była organizatorką punktu opatrunkowego, sanitariuszki i 30 ciężko rannych powstańców. Nie ustalono dotychczas miejsca pochowania „Rany”, jest jedynie grób symboliczny.
– To było tak tragiczne zakończenie, że aż trudno wspominać. Wtedy nie byłyśmy z mamą w tym szpitalu. Miałyśmy dyżury na barykadach. Może dzięki temu przeżyłyśmy – mówi Barbara Wilczyńska-Sekulska.
Powstanie nie było dla ludzi słabych
Sanitariuszki wspominają, że szczególnie dramatyczny był koniec powstania, kiedy brakowało środków opatrunkowych, leków, a nawet wody do umycia rąk przed zabiegiem. Jednocześnie rannych przybywało lawinowo.
– Nie nadążaliśmy opatrywać rannych ani grzebać zmarłych. Czasami widzieliśmy, że człowiekowi nie można już pomóc, ale nie naszym zadaniem było o tym decydować, ratowaliśmy do końca, przenosiliśmy do szpitala, chociaż można było tylko złagodzić ból albo być z nim przed śmiercią – wspomina Maja Galica-Zarembina.
Na ich rękach umierali przyjaciele. Maja Galica-Zarembina pamięta ich wielu, np. kolegę z plutonu o pseudonimie „Zabawa” – spokojny, pogodny, pięknie grał na gitarze modną wtedy piosenkę „Deszcz, jesienny deszcz”. Powiedział łączniczce Mai o trapiącym go przeczuciu, że dziś umrze. Nie wierzyła. Kiedy zaryczała „krowa” – rodzaj granatnika, liczyło się do siedmiu i należało się szybko schować lub paść na ziemię. Po wybuchu wszyscy się zerwali, a on leżał nadal. Nie było widać śladów obrażeń, poza małym otworem w głowie. Na noszach zanieśli go do szpitala polowego. Nie odzyskał przytomności, ale liczyło się, że nie umierał sam, gdzieś pod gołym niebem. Około połowy członków IV plutonu, do którego należała, nie przeżyło powstania.
Ryc. 5. W godzinie W Barbara Wilczyńska-Sekulska miała 17 lat. Ale wtedy dzieciaki rwały się do walki, bo w większości domów obowiązywało patriotyczne wychowanie.
„To bardzo trudne… Ponieważ to wszystko byli koledzy (…). Powstanie nie było dla ludzi słabych, nie można było powiedzieć, że nie można na kogoś patrzeć. Jeśli nie możesz patrzeć, to się trzeba schować i przestać brać w tym udział.
Pod koniec powstania jeden z kolegów został ranny w brzuch. Przyszedł do piwnicy, w której myśmy mieszkali, i raptem zaczął zdejmować pas. Wszyscy mówią: «Co ty robisz?». On mówił: „«Bo ja jestem ranny w brzuch. No tu mnie przed chwilą postrzelono». Ale przyszedł na własnych nogach. Został zabrany na noszach i przeniesiony do blaszanki – szpitalika, który wtedy jeszcze istniał. Prowadziłam kolegów, którzy go nieśli, przenieśliśmy go na coś w rodzaju łóżka – taki stół. Dotarłam do lekarza, którego pytam: «No, ale to znaczy, że będzie operowany?». On mówi: «Proszę pani, nie będzie. Nie będzie, moje dziecko, dlatego że my nie mamy kropli wody». Było wiadomo, że to jest nasze pożegnanie z tym kolegą, że będzie dostawał leki uśmierzające, ale że właściwie był skazany, dlatego że już nie było wody. Ginęli ludzie, którzy szli po wodę (…)” – relacjonowała Maja Galica-Zarembina dla Archiwum Historii Mówionej Muzeum Powstania Warszawskiego.
Medycyna lekarstwem na bezradność
Maja Galica-Zarembina z powstania pamięta bezradność, na przykład gdy widziała chłopaka biegającego z rozległą zgorzelą ręki. Prosił, żeby ktoś mu ją amputował, ale pod koniec powstania na Czerniakowie nie było już lekarzy, jedynie ksiądz, którego później Niemcy powiesili. A żadna z sanitariuszek nie miała umiejętności i warunków do przeprowadzenia takiej operacji.