BLACK CYBER WEEK! Publikacje i multimedia nawet do 80% taniej i darmowa dostawa od 350 zł! Sprawdź >
– Zostałam chirurgiem, bo uważam, że nie ma nic ważniejszego niż ratowanie ludzkiego życia. W powstaniu wiele razy czułam potworną bezsilność, że czegoś nie umiem zrobić, nie jestem w stanie pomóc – wspomina Maja Galica-Zarembina.
Warszawa była zniszczona, a ona nie chciała czekać, aż podniesie się z gruzów. Studia medyczne zaczęła na UM w Lublinie, potem przeniosła się do Poznania, gdzie mieszkali jej dziadkowie. Do Warszawy wróciła zaraz po studiach. Większą część swojego zawodowego życia związała z Oddziałem Urologii, którym kierował prof. Tadeusz Krzewski ze szpitala Orłowskiego.
– Bardzo lubiłam leczyć ludzi, lubiłam operować. Praca dawała mi ogromną satysfakcję – mówi Maja Galica-Zarembina.
Barbara Wilczyńska-Sekulska do eksternistycznej matury przygotowała się w domu, z profesorami, których ściągnął ojciec. Zaraz po wojnie szkoły były zniszczone, a ona od rodziców wciąż słyszała, że trzeba się uczyć. Maturę zdała we wrześniu 1945 roku (trzynaście przedmiotów ustnych w ciągu jednego dnia), a w październiku zaczęła studia medyczne w Łodzi, na kierunku stomatologicznym.
– Wykłady mieliśmy w halach fabrycznych. Wszystko własnymi rękoma urządzaliśmy, bo przecież w Łodzi nie było wyższych uczelni przed wojną. Na ostatnim roku wyszłam za mąż za kolegę ze studiów. Gdy w 1949 roku dostałam absolutorium, jeszcze bez dyplomu wróciłam do Warszawy. Zaczęłam pracę w zakładzie chirurgii stomatologicznej przy ul. Mariańskiej 1, potem ją zmieniałam, ale zawsze byłam w Śródmieściu, z którym jestem związana od dziecka – mówi Barbara Wilczyńska-Sekulska.
Siostry i bracia
Podczas przysięgi AK Eleonorze Galicy-Zarembinie nadano pseudonim „Maja”. Nikt sobie ich nie wybierał, nikt też nie protestował. Po wojnie wszyscy mówili do niej Maja w przekonaniu, że to jej imię. Nawet rodzina z czasem przestała używać imienia Eleonora, które zostało jedynie w dokumentach. A ona nie wyprowadzała z błędu, bo przede wszystkim nie chciała tłumaczyć się z konspiracyjnego pseudonimu.
– W komunistycznej Polsce nie obnosiliśmy się ze swoją AK-owską przeszłością, bo za to szło się do więzienia. Poza tym bardzo lubię to imię, ono jest ważną częścią mojej tożsamości – mówi Maja Galica-Zarembina.
Wiele kontaktów po wojnie pourywało się, wielu odnalazło się dopiero po latach. Jak wtedy, kiedy po stłuczce samochód odstawili do warsztatu. Czekała z mężem na kierownika, który miał ocenić, czy uda się go naprawić. Kiedy przyszedł, rzucili się sobie na szyję. Od razu poznała kolegę z plutonu. Do dziś grywają w brydża. Albo inny przykład: „Bardzo śmiesznie – w moim własnym mieszkaniu. Siedzieliśmy z mężem i porządkowaliśmy książki. Przyszedł mąż mojej kuzynki, nie pamiętam po co. Wszedł i ja mówię: «No to wobec tego wejdź, Zygmunt, siądź. Wypijesz jakiejś kawy, herbaty?». «A ja nie mogę, bo mój kuzyn czeka na dole». «To kuzyna weź i zaproś do góry». Siedliśmy przy kawie, rozmawiamy – on się oczywiście przedstawił: «Prądzyński» , ale nic mi to nie powiedziało. W pewnej chwili mowa, że on jest Olgierd (…). W tym momencie jego oczy się otwierają i krzyczy: «Maja?!»” – wspomina w 2008 roku Maja Galica-Zarembina dla Archiwum Historii Mówionej Muzeum Powstania Warszawskiego.
– Z niektórymi mogę nie widzieć się latami, ale jeden telefon uruchamia pomoc. Jak wtedy, kiedy syn powstańca stracił dłoń i trzeba było sprowadzić z zagranicy odpowiednią protezę. My, którzy przeżyliśmy powstanie, jesteśmy bardzo zżyci – mówi Maja Galica-Zarembina.
Barbara Wilczyńska-Sekulska, kiedy po 1989 roku zaczęły tworzyć się organizacje AK-owskie, została sekretarzem w zarządzie, a od czterech lat jest prezesem Ogólnokrajowego Środowiska Batalionu „Kiliński” Światowego Związku Żołnierzy AK. Z roku na rok jest ich coraz mniej.
– Z całego batalionu zostało nas już może ze 100. A i to nie wszyscy mają siłę wyjść z domu. Zastanawialiśmy się nawet, czy się nie rozwiązać, ale póki żyjemy, utrzymujemy ze sobą jakąś łączność – mówi Barbara Wilczyńska-Sekulska.