Na ważny temat
Leczenie środowiska z patologii
O karaniu lekarzy i nie zawsze przychylnych rzecznikowi opiniach środowiska z prof. dr. hab. med. Jackiem Różańskim, rzecznikiem odpowiedzialności zawodowej OIL w Szczecinie, rozmawia Jerzy Dziekoński
MT: W wyniku pomyłki przy procedurze zapłodnienia pozaustrojowego w klinice w Policach pacjentka urodziła dziecko z licznymi wadami. Sprawą zajął się samorząd lekarski. Na jakim etapie jest postępowanie?
Prof. Jacek Różański: Zakończyłem postępowanie i skierowałem wniosek o ukaranie do okręgowego sądu lekarskiego. Okręgowy Sąd Lekarski w Szczecinie odmówił rozpatrywania sprawy i przekazał ją do dalszego procedowania Naczelnemu Sądowi Lekarskiemu w Warszawie.
MT: Czy zdarzyło się, że lekarzowi, wobec którego wnioskował pan o ukaranie, odebrano prawo do wykonywania zawodu?
J.R.: Nie zdarzyło się, ale jest kilku kolegów, u których było ono zawieszone okresowo, np. na rok.
MT: Wyobrażam sobie, że nie ma bardziej dotkliwej kary niż odebranie prawa do wykonywania zawodu.
J.R.: Tak, jest to kara ostateczna, dlatego też stosowana w ostateczności. Stąd trudność w odpowiedzi na to pytanie. Takiego przypadku nie znam, natomiast znam przypadki zawieszenia wykonywania zawodu, a jeszcze częściej przypadki, w których sąd na wniosek rzecznika ogranicza prawo wykonywania zawodu. Typowa sytuacja dotyczy np. ginekologa położnika, u którego zwykle w wyniku serii błędów, skarg pacjentów odbiera się prawo przyjmowania porodów na izbie porodowej. Wszystkie inne czynności może dalej wykonywać jako ginekolog, ale bez prawa do odbierania porodów. Tak więc mamy do czynienia z ograniczeniem prawa do wykonywania zawodu.
MT: Jak pan widzi rolę rzecznika odpowiedzialności zawodowej, czy można ją porównać do funkcji prokuratora w sądzie powszechnym?
J.R.: We wniosku o ukaranie lekarza rzecznik występuje o określony wymiar kary. Zawsze jednak unikałem porównywania rzecznika do prokuratora w sądownictwie powszechnym. Natomiast muszę powiedzieć, że po reformie w sądownictwie powszechnym, która weszła w życie 1 lipca, a dotyczy także działalności organów samorządu lekarskiego, to porównanie nabiera bardziej realnych kształtów. Podobnie jak przed sądem powszechnym w sądzie lekarskim postępowanie będzie miało charakter amerykański, czyli kontradyktoryjności. I rzeczywiście rzecznik występuje tu jako oskarżyciel lekarza. Po drugiej stronie jest obwiniony lekarz z pełnomocnikami prawnymi – niemal zawsze są to zawodowi prawnicy. Sąd lekarski czy sąd powszechny nie ma prawa wpływać na postępowanie, ma prawo słuchać i wydać wyrok.
MT: O jakie kary wnioskował pan w przypadku z Polic?
J.R.: Na tym etapie jeszcze nie mogę tego ujawnić. Obowiązuje mnie tajemnica zarówno lekarska, jak i zawodowa. Ona jest coraz luźniejsza, bo w miejscowej prasie na temat sprawy wypowiada się obwiniony przeze mnie lekarz. Uważam, że objął on dziwną ścieżkę obrony – o ile nie był skłonny do składania szerszych wyjaśnień przed rzecznikiem, o tyle postanowił wypowiedzieć się na temat sprawy w „Głosie Szczecińskim”. Z zasady nie prowadzę polemiki z obwinianymi lekarzami przez media. Od tego jest sąd lekarski.
MT: Kiedy rozmawiałem z prof. Krzysztofem Bieleckim na temat wycięcia pacjentowi zdrowej nerki przez wrocławskiego lekarza, usłyszałem, że nie myli się ten, co nic nie robi. Skoro tzw. zdarzenia niepożądane wpisane są w zawód lekarza, to czy pana zdaniem oskarżanie i sądzenie lekarzy ma jakiekolwiek uzasadnienie?
J.R.: Zawsze powtarzam w tego typu sytuacjach, że należy brać pod uwagę samą definicję nie tylko błędu medycznego, lecz również niepożądanego zdarzenia medycznego. W tym zakresie mieszczą się nie tylko błędy lekarskie, ale także powikłania, czyli nieodłączne elementy każdej działalności ludzkiej, w tym lekarskiej. Jak sądzę, właśnie o powikłaniach mówił prof. Bielecki, bo jest to nieodłączna część wykonywania zawodu lekarza i wielu innych profesji. Natomiast trudno zgodzić się z taką tezą, jeśli chodzi o błędy medyczne, które zależą od samego lekarza i wynikają z pewnych braków – woli, wiedzy, doświadczenia czy praktyki. Te błędy należy eliminować. I stąd też dążność w krajach lepiej rozwiniętych niż nasz, zwłaszcza w Stanach Zjednoczonych i w Wielkiej Brytanii, aby każdy błąd medyczny był natychmiast ujawniany, nie po to, żeby karać lekarza, bo jest to sprawa drugorzędna, ale aby na błędach się uczyć, aby im zapobiegać.
MT: Trudno w zawodzie lekarza mówić o intencjonalnym działaniu w przypadku błędów. Przecież lekarz pracuje na rzecz zdrowia pacjenta, nie po to, żeby go skrzywdzić.
J.R.: Z reguły błąd medyczny jest nieintencjonalny, niezawiniony. Choć muszę powiedzieć, że zdarzają się przypadki błędów zawinionych przez niedbalstwo. Nawet jeśli błąd lekarski jest niezawiniony, nie oznacza to, że nie należy ich eliminować.
MT: Jak sądzę, w stan oskarżenia należałoby postawić polski system opieki zdrowotnej, w którym lekarze pracują po 300 godzin miesięcznie, dyżurują ponad siły i pacjentów muszą przyjmować hurtowo.
J.R.: Zdecydowanie zgadzam się z panem, natomiast nie mam takich kompetencji.
MT: Wokół sądów lekarskich narosło wiele stereotypów, wśród nich także ten, że służą one głównie obronie interesów lekarzy. Czy takie stwierdzenie ma umocowanie w rzeczywistości, czy jest tylko dla środowiska lekarskiego krzywdzące?
J.R.: Uważam, że znajdą się przypadki, które mogą służyć obronie takiej tezy. Sam też znam takie przypadki z różnych izb lekarskich, gdy zastanawiam się, czy prowadzone postępowania i sądowe rozwiązania były słuszne, czy też nie były one prowadzone w ten sposób, aby po koleżeńsku potraktować lekarza. W swoich wypowiedziach na forum samorządu lekarskiego zawsze podkreślam, że jestem osobą jak najdalszą od kumoterstwa i moją misją – bo nie dostaję za to grosza wynagrodzenia, a bywa, że koliduje to z moją karierą zawodową i naukową – jest poprawa wizerunku lekarza w społeczeństwie poprzez eliminację zjawisk patologicznych.
MT: Można zatem powiedzieć, że patrząc od strony społeczeństwa, pacjentów, swojego rodzaju oczyszczanie atmosfery…