Praktyka lekarska
Jak zarejestrowano pierwszą praktykę lekarza rodzinnego
O początkach medycyny rodzinnej w Polsce i o tym, co się zmieniło w ciągu 20 lat jej funkcjonowania, z dr. n. med. Wiesławem Iwanowskim rozmawia Alicja Giedroyć
MT: Jak pan wspomina 27 września 1995 roku, historyczny dzień, w którym podpisano pierwszy w Polsce kontrakt na prowadzenie praktyki lekarza rodzinnego?
Dr Wiesław Iwanowski: Było z tym sporo zamieszania, choć przygotowania do tworzenia podwalin medycyny rodzinnej trwały już od kilku lat. Egzamin specjalizacyjny zdałem już w maju i praktycznie od tego czasu zajmowałem się organizacją swojej praktyki. We wrześniu mój gabinet w Bielawie (dolnośląskie), gdzie od dawna pracowałem jako lekarz, był gotowy na przyjmowanie pacjentów. Okazało się jednak, że podpisanie kontraktu nie jest taką prostą sprawą. Urzędnicy wojewody, bo wówczas umowę podpisywało się z wojewodą, nie bardzo wiedzieli, co powinno się w niej znaleźć. Po raz pierwszy mieli do czynienia z taką sytuacją. Pojechaliśmy więc do Warszawy, gdzie w Ministerstwie Zdrowia ustalono szczegóły, i mogliśmy podpisać umowę.
MT: Dlaczego stroną umowy miał być wojewoda?
W.I.: Praktyka lekarza rodzinnego finansowana była z budżetu województwa. Wojewoda wyznaczał określoną pulę, która była zależna od liczby pacjentów. Natomiast wszelkie zlecone przeze mnie badania finansowane były przez ZOZ.
MT: Po co tak bardzo pan się spieszył z otwieraniem praktyki? Nie warto było poczekać, aż inni przetrą szlak?
W.I.: Siedziałem w tym po uszy już od dłuższego czasu. Zafascynowany byłem ideą medycyny rodzinnej na długo przed tym, gdy w Polsce zaczęto o tym poważnie rozmawiać. O zaletach realizowania podstawowej opieki zdrowotnej przez lekarzy rodzinnych przekonałem się w latach 80. XX wieku m.in. przez kontakty z osobami ze Szwajcarii. Ci ludzie opowiadali mi, że nie wyobrażają sobie opieki medycznej bez lekarza, który dobrze zna całą rodzinę, bo najczęściej leczy kolejne pokolenia. A kiedy na własne oczy zobaczyłem relacje między takim lekarzem a pacjentem, nie miałem wątpliwości – to jest to! Lekarz nie traktuje pacjenta jak anonimowego numerka w przychodni, nie pyta, z czym przychodzi, bo może zadać konkretne pytanie typu: Czy już lepiej z tą nogą? Z drugiej strony widziałem też, jak pacjent traktuje takiego lekarza, który jest dla niego i jego rodziny ważną postacią. Pamiętajmy, że było to w latach PRL. Kontrast między realiami naszych ówczesnych przychodni a zachodnimi praktykami lekarzy rodzinnych był szokujący. Od czasu, gdy się o tym przekonałem, idea medycyny rodzinnej chodziła mi po głowie nieustannie. Już wtedy właściwie przygotowywałem się do własnej praktyki, podczas podróży zagranicznych podglądałem, jak to działa w innych krajach.
MT: Wtedy nie było jednak szans na realizację takich pomysłów.
W.I.: Szansa pojawiła się po powstaniu lekarskiego samorządu w 1989 roku. To było środowisko ludzi otwartych, dążących do zmian, zaangażowanych. Pojawiły się pierwsze głosy o konieczności zreformowania POZ w takim kierunku, jaki i mnie się marzył. Warto dodać, że hasło „medycyna rodzinna” nie spotykało się z ogólnym entuzjazmem, nawet ze strony lekarzy. Nie brakowało głosów krytyki i wątpliwości. Jednak znalazła się garstka zapaleńców, którzy się nie zrażali.
MT: I pan należał do tej grupy.
W.I.: Tak, do powołanego na początku lat 90. XX wieku zespołu ekspertów oddelegowała mnie Dolnośląska Izba Lekarska. Współpracowałem w tym gronie m.in. z wielkim entuzjastą medycyny rodzinnej i moim przyjacielem śp. prof. Andrzejem Steciwką, któremu ta dziedzina najwięcej zawdzięcza. To on stworzył jej teoretyczne podwaliny. Byłem w grupie lekarzy, którzy pomagali mu w tym od strony praktycznej. Szliśmy do przodu, w końcu udało się opracować kompetencje lekarza rodzinnego oraz po wielkich bojach określić zasady finansowania. W roku 1995 byliśmy gotowi.
MT: Kiedy zaczął pan działać już jako lekarz rodzinny?
W.I.: Najchętniej zrobiłbym to w dniu podpisania umowy, ale musiałem z Warszawy dotrzeć do Bielawy, więc było to niemożliwe. Praktykę rozpocząłem następnego dnia rano. Pacjenci zaczęli się do mnie zapisywać stopniowo. Były dni, gdy zgłaszało się po kilkaset osób naraz. Nie mieliśmy określonych żadnych limitów, zapisywałem więc wszystkich, całymi rodzinami. Nie było takich zasad jak obecnie, gdy praktyka jest czynna między godziną 8 a 18. Pracowałem do ostatniego pacjenta. Doszło do tego, że wracałem do domu nawet o godzinie 22 albo jeszcze później. Miałem też dużo wizyt domowych, bo wśród moich pacjentów było ok. 300 samotnych osób w wieku powyżej 70 lat. To osoby, którymi nie ma się kto zaopiekować, często trudno im samodzielnie przyjść też do lekarza. Któregoś dnia, po przyjęciu kilkudziesięciu pacjentów w poradni i szesnastej wizycie domowej, po godzinie 23.00 podjechałem pod swój dom. Byłem tak zmęczony, że nie miałem pewności, czy to mój dom, czy któregoś z pacjentów. Wtedy po raz pierwszy pomyślałem: „Koniec. Poddaję się, zamykam praktykę, nie dam rady”.
MT: Domyślam się, że było to tylko chwilowe załamanie.
W.I.: Jasne, wyspałem się i rano jak zwykle poszedłem do gabinetu. Natomiast te pierwsze doświadczenia pozwoliły m.in. na uświadomienie sobie granic możliwości w pracy lekarza i dopracowanie standardów, jakie funkcjonują dziś w POZ, np. tego, że lekarz rodzinny nie może pracować non stop albo mieć zadeklarowanych pacjentów w nieograniczonej ilości. W pewnym momencie miałem pod opieką ponad 2,5 tys. osób. To za dużo, żeby ta opieka mogła wyglądać tak, jak należy. Zawsze powtarzałem, że pierwsi wpadają na miny, ale też pierwsi zbierają prawdziwki. Na początku naszych praktyk min nie brakowało, testowaliśmy system na sobie. Ale też towarzyszył nam entuzjazm, jakiego obecne pokolenie młodych lekarzy może nam pozazdrościć.
MT: Ilu obecnie ma pan pacjentów?
W.I.: 1700 według mojej listy, 1500 według eWUŚ. To jest liczba w mojej ocenie optymalna, bo każdemu pacjentowi mogę poświęcić wystarczająco dużo czasu.
Mam średnio 40-50 wizyt dziennie i trzy wizyty domowe.
MT: Czyli w porównaniu z sytuacją sprzed 20 lat pełny komfort?
W.I.: Tak nie można powiedzieć. Mimo wszystko pracowało się łatwiej. 20 lat temu czynności administracyjne zajmowały mi 1 proc. czasu pracy, a obecnie – połowę. Biurokracja rosła stopniowo i osiągnęła absurdalny poziom. Inna sprawa, że na początku było więcej zaufania w relacjach lekarza z urzędami. Dziś na zaufanie nie ma miejsca, liczą się statystyki i sprawozdania. Także sama opieka nad pacjentem mogła być bardziej skuteczna. Gdy wypisywałem skierowanie do specjalisty, pacjent był konsultowany w ciągu dwóch-trzech dni, a nie jak teraz – nawet i po pół roku.