Kontrowersje
Kupują nadzieję nawet za cenę płacenia oszustom
O kłamstwie i nadziei z prof. dr. hab. med. Pawłem Blecharzem, kierownikiem Kliniki Ginekologii Onkologicznej w Centrum Onkologii Instytutu im. Marii Skłodowskiej-Curie w Krakowie, rozmawia Elżbieta Borek
Coraz częściej pacjenci, u których stwierdza się raka, sięgają po medycynę niekonwencjonalną – szukają pomocy u znachorów, decydując się na nierzadko drogie alternatywne terapie. To powoduje, że trafiają do szpitali onkologicznych w bardzo zaawansowanym stadium choroby albo niestety nie zdążają trafić.
Media donosiły o śmierci 12-letniego chłopca leczonego na ostrą białaczkę limfoblastyczną w Ośrodku Terapii Niekonwencjonalnej w Piwnicznej. Metodą terapeutyczną było podawanie dziecku dużych dawek amigdaliny, czyli witaminy B17. „Leczenie” nadzorował Ryszard K., inżynier mechanik z Nowego Sącza. W wyniku terapii chłopiec zmarł, choć nowotwór ten jest w 90 proc. uleczalny. Także z Nowego Sącza pochodzi inny małopolski znachor, który leczył półroczną Madzię. Dziewczynka zmarła w wyniku niedożywienia i skrajnego wyniszczenia organizmu.
Istotą choroby nowotworowej jest jej postępujący charakter. Niepodjęcie leczenia prowadzi do nieuchronnego zgonu. Jednak potencjalni pacjenci często szukają innych dróg wyjścia, nie chcąc pogodzić się z diagnozą „rak”, bo brzmi dla nich jak wyrok śmierci. W obawie przed ciężkim, trudnym, wymagającym hartu ducha leczeniem wybierają alternatywne metody za obietnicę wyzdrowienia bez męczącej terapii.
MT: Kto korzysta z metod niekonwencjonalnych?
Prof. Paweł Blecharz: Po metody niekonwencjonalne sięgają pacjenci, którzy nie mają zaufania do medycyny tradycyjnej. Zazwyczaj w późnym stadium raka, kiedy już bardziej liczy się na cud. To im bez skrupułów sprzedawana jest nadzieja, i to zazwyczaj za ciężkie pieniądze. Medycyna niekonwencjonalna jest często komercyjnym sposobem zarabiania na życie. A przecież nie można utożsamiać metod zapobiegawczychi profilaktycznego wspomagania organizmu z metodami leczniczymi, co czyni medycyna niekonwencjonalna. To bardzo niebezpieczna praktyka, bo daje złudną nadzieję, odbierając choremu szansę na leczenie.
MT: Czy spotkał pan pacjenta, który przyznał, że zanim trafił do szpitala, leczył się metodami niekonwencjonalnymi?
P.B.: Nie przypominam sobie osoby, która byłaby ofiarą leczenia niekonwencjonalnego, to znaczy trafiła do nas w ciężkim stanie, po nieudanym leczeniu alternatywnymi metodami. Miałem jednak dwie młode, poniżej 30. r.ż., pacjentki, którym znachor z okolic Nowego Sącza wyhodował przez kilka lat olbrzymie guzy jajników, szczęśliwie łagodne. Operacja uratowała im zdrowie i życie. W praktyce klinicznej raczej nie widujemy pacjentów, którzy decydują się na leczenie niekonwencjonalne. Owszem, niektórzy się przyznają, że korzystają z bioterapeutycznego wspomagania lub też biorą suplementy, ale trudno nam ocenić, na ile jest to pomocne i czy bez tych metod efekty leczenia byłyby gorsze czy lepsze. Po pomoc znachorów sięgają zazwyczaj pacjenci, którym medycyna tradycyjna nie pomogła. Czyli najczęściej po zakończonej terapii, gdy zostały wyczerpane już wszystkie środki i lekarz nie ma nic więcej do zaproponowania. Zwykle jest to terminalny stan choroby.
Jak pokazują wyniki badań statystycznych opublikowane przez Journal of the National Cancer Institute, chorzy poddający się leczeniu niekonwencjonalnemu żyją krócej. Stosowanie terapii alternatywnej zamiast konwencjonalnego leczenia wiąże się z dwuipółkrotnie wyższym ryzykiem zgonu z powodu nowotworu złośliwego. Żeby sformułować taki wniosek, amerykańscy naukowcy zebrali i porównali dane 280 osób, leczących się metodami alternatywnymi oraz 560 osób, które korzystały z chemioterapii, radioterapii, hormonoterapii lub leczenia chirurgicznego.
MT: Sądzi pan, że zainteresowanie tego rodzaju terapiami rośnie?
P.B.: Jestem o tym przekonany. Sprzedawana jest nadzieja, opakowana w pseudonaukowe słowa i teorie. Wykorzystywane są badania niedokończone, o małej wartości dowodowej, np. na temat działania lewoskrętnej witaminy C czy amigdaliny.
MT: W latach 70. XX wieku szkocki chirurg Ewan Cameron wspólnie z noblistą Linusem Paulingiem prowadzili badania kliniczne z witaminą C u chorych na nowotwory. Wyniki były pozytywne, jednak analiza sposobu prowadzenia badań udowodniła nierzetelność.Żadne inne badania nie potwierdziły skuteczności witaminy C w leczeniu raka.
P.B.: No właśnie. Nawet jeśli jakaś substancja sprawdza się w jednym czy drugim badaniu, nie znaczy to, że lek jest skuteczny w leczeniu raka. Wiele badań laboratoryjnych pierwszej fazy prowadzonych w jednym ośrodku przez jednego lekarza pokazuje skuteczność jakiejś metody przynajmniej w tej fazie. Żeby jednak lek mógł trafić na rynek, musi przejść badania, które potwierdzą jego skuteczność obiektywną. Leki stosowane przez medycynę alternatywną do trzeciej fazy nigdy nie docierają.
MT: Jednak zioła i różne preparaty mogą wspomagać organizm chorego.
P.B.: Oczywiście, pod warunkiem że nie wchodzą w interakcję z innymi lekami. Wiele ziół ma działanie moczopędne i przeczyszczające, co może doprowadzić chorego onkologicznie do biegunki i niebezpiecznego odwodnienia. Niektóre rośliny zawierają związki, które mogą być szkodliwe dla osób z uszkodzoną czynnością np. wątroby i nerek. Witaminy C lub B 17, czyli amigdalina, tak chętnie stosowane przez uzdrowicieli, są tylko suplementami diety korzystnie wpływającymi na organizm. Ale sprowadzanie choroby nowotworowej do prostego schematu, że jest ona defektem układu odpornościowego, który trzeba wzmocnić, żeby zwalczył chorobę, jest nadużyciem. Gdyby było tak łatwo, nie mielibyśmy kłopotów z leczeniem onkologicznym. Nie wystarczy wzmocnić odporność, by pozbyć się nowotworu. Nie wystarczy podać witaminę C nawet w ogromnych dawkach, żeby organizm zniszczył chorobę nowotworową. Jest nawet przeciwnie, bo wówczas może niszczyć sam siebie. Profilaktycznie owszem – warto wzmacniać odporność, zdrowo jeść, uprawiać sport, bo to może ustrzec organizm od choroby. Ale leczenie raka to zupełnie coś innego. Medycyna niekonwencjonalna ekstrapoluje metody zapobiegawcze na metody lecznicze. To poważne nadużycie, bo takie postępowanie na pewno nie działa na zaawansowaną chorobę nowotworową.
MT: Medycyna konwencjonalna wymaga zaakceptowania pewnego ryzyka skutków ubocznych i powikłań. Część pacjentów nie może się z tym pogodzić.
P.B.: I to właśnie oni są potencjalnymi klientami znachorów, na lękach – często uzasadnionych – bazują nieuczciwi dawcy nadziei. W swojej praktyce nie spotkałem się jeszcze z pacjentem, u którego zaawansowany nowotwór zostałby wyleczony przez uzdrowiciela. Natomiast cudowne uzdrowienia to często niegroźne, samoistnie ustępujące schorzenia, zdiagnozowane przez szarlatanów jako guzy, raki itd.
MT: Czy alternatywne metody leczenia zawsze muszą być dla pacjentów szkodliwe?
P.B.: Tak, jeśli zamiast szukać pomocy sprawdzonymi metodami, chorzy tracą cenny czas w gabinetach znachorów. Takie postępowanie jest skrajnie niebezpieczne, szczególnie we wczesnej fazie choroby, kiedy można jeszcze zawrócić jej bieg. Rak rozwija się powoli, zanim przystąpi do pełnego ataku. To może usypiać czujność chorego. „Dostałem specyfik, czuję się dobrze, choroba się zatrzymała” – myśli, a to nieprawda.
Jeśli ktoś wybiera leczenie lewoskrętną witaminą C, bo jest to leczenie mniej uciążliwe od trudnej terapii, to jest to jego wybór i nic nie poradzimy, choć moim zdaniem trzeba to traktować w kategorii szaleństwa, a nie wyboru.
MT: A może to po prostu brak zaufania do medycyny oficjalnej i brak wiary w stosowane dzisiaj leczenie? Ludzie wiedzą, że choroba nowotworowa prowadzi do śmierci.