BLACK CYBER WEEK! Publikacje i multimedia nawet do 80% taniej i darmowa dostawa od 350 zł! Sprawdź >
Agresja jednak ogniskuje się na tej osobie, która jest najbliżej. A jest nią lekarz. Jednak z agresją jest tak, że zaraz po wybuchu przychodzi refleksja. Wierzę, że zmusi ona pacjenta do przemyśleń, że wina jest gdzie indziej. Lekarze są przemęczeni, przepracowani, więc także nie zawsze utrzymają nerwy na wodzy. My wszyscy – mówię do rezydentów – rozumiemy i popieramy wasze postulaty. W tej chwili nie widzę innej drogi ratunku jak z jednej strony wzrost nakładów na ochronę zdrowia, a z drugiej otwieranie naszego zawodu. Szkolimy coraz więcej lekarzy. Powstaje coraz więcej wydziałów lekarskich w mniejszych ośrodkach na uczelniach niemedycznych, jak Zielona Góra, Kielce czy Rzeszów. Wielu to krytykuje, ale ja uważam, że obecnie nie mamy innego wyjścia.
MT: Co najbardziej poprawiłoby sytuację na oddziałach interny?
J.R.: Wracam do punktu wyjścia, czyli wzrostu nakładów na ochronę zdrowia. Rozumiem, że wiele środków jest źle lokowanych, marnowanych. Ale to nie może usprawiedliwać tego, że wciąż mamy jedne z najniższych nakładów w UE. Pacjenci się starzeją, a wraz z wiekiem rośnie tzw. współchorobowość. Na internie nie ma pacjentów, którzy trafiają z jednym tylko schorzeniem. Nawet jeśli skierowanie od lekarza rodzinnego czy zespołu ratowniczego wskazuje tylko jedną chorobę, to w trakcie diagnostyki okazuje się, że schorzeń jest kilka i trzeba się nimi zająć. Choroby nakładają się i nie da się zająć jedną bez zajmowania się inną. Dlatego wśród naszych postulatów jest zmiana wyceny i uwzględnienie współchorobowości. Nie można płacić za jedną jednostkę chorobową, skoro musimy leczyć wszystkie.
MT: Czy NFZ i MZ są otwarte na taką dyskusję? Jest nadzieja dla ordynatorów?
J.R.: Po kilku tygodniach pełnienia funkcji trudno mi powiedzieć, czy takie zmiany są planowane, ale na pewno jednym z moich celów jest zwrócenie uwagi na problem współchorobowości i wycen.
MT: Jakie jeszcze stawia sobie pan wyzwania jako konsultant krajowy?
J.R.: Kiedy objąłem funkcję konsultanta, wielu kolegów dzwoniło do mnie, apelując: „Ratuj choroby wewnętrzne”, „Ratuj internę”. To pokazuje, że w środowisku panuje przekonanie, że nasza dziedzina podupadła. Moim celem będzie jej reanimacja. Ale skoro interna umierała wiele lat, nie można liczyć, że sytuacja nagle się zmieni. Musimy działać na kilku płaszczyznach. Zwiększyć nakłady na ochronę zdrowia, zachęcać młodych kolegów do podejmowania specjalizacji w dziedzinie chorób wewnętrznych, odciążyć oddziały chorób wewnętrznych z działalności pielęgnacyjnej, utworzyć oddziały szpitalno-opiekuńcze.
Trzeba też pomyśleć, w jaki sposób wrócić do specjalizacji sprzed reformy, abyśmy najpierw uzyskiwali specjalizację z chorób wewnętrznych, a następnie specjalizację lub umiejętność szczegółową. Wiem, że są w MZ przymiarki do wprowadzenia egzaminu państwowego po module z chorób wewnętrznych. Dopiero potem byłby drugi moduł z właściwej specjalizacji. Moim postulatem jest, aby egzamin państwowy po module chorób wewnętrznych dawał uprawnienia zbliżone do tych, które kiedyś dawał tytuł internisty, aby lekarz mógł pracować na oddziale lub w ambulatorium chorób wewnętrznych. Konieczne byłoby też uznanie interny za specjalizację deficytową i gratyfikacje finansowe dla lekarzy, którzy ją podejmują i następnie wykonują.
Poprawę sytuacji na oddziałach przyniosłoby też zwiększenie nakładów na ambulatorium. To lekarze rodzinni powinni prowadzić podstawową diagnostykę i leczenie swoich pacjentów, a także zapewniać im całodobową opiekę. Natomiast poradnie i oddziały specjalistyczne powinny zajmować się tymi procedurami, których nie można przeprowadzić w warunkach ambulatoryjnych POZ.
Kolejny problem to nadmierne obciążenie lekarzy wszechobecną biurokracją i papierologią. Jej zmniejszenie także spowoduje odciążenie interny i innych specjalizacji.
MT: Młodzi lekarze toczą walkę o ujawnianie pytań egzaminacyjnych z LEK, LDEK i PES. Mają rację?
J.R.: Uważam, że po egzaminie pytania powinny być upublicznione, aby każdy miał możliwość zapoznania się z nimi, spokojnej analizy, a także – co za tym idzie – do odwołania. Ponadto ujawnianie pytań wspomaga proces dydaktyczny i naukę. Lekarze poznają, jakie problemy są poruszane, jak są definiowane i jak przebiega egzamin testowy. Natomiast pomysł będący w projektach MZ, czyli ujawnianie 70 proc. pytań, które dopiero będą na egzaminie, jest moim zdaniem błędny. Egzaminy, zarówno LEK, jak i PES, powinny sprawdzać rzetelną wiedzę lekarza, a o to trudno, gdy zna on pytania. Chyba że oddzielimy część testową od ustnej i przesuniemy ciężar weryfikacji na zespół egzaminacyjny, który oceni rzeczywistą wiedzę lekarza.
MT: Mówi się, że interna to królowa medycyny. Nadal są chętni do jej uprawiania?
J.R.: Internie trzeba poświęcić życie, ale warto. Żadna inna specjalizacja nie daje takich szerokich horyzontów. Czy młodzi lekarze są chętni? To zależy kto i jak ich szkoli. W naszej Klinice Nefrologii, Transplantologii i Chorób Wewnętrznych PUM w Szczecinie na brak rezydentów nie narzekamy. Klinika jest wręcz oblegana przez młodych lekarzy, którzy chcą się kształcić.
Moim marzeniem jest, aby szkolić ich nie tylko w klinikach, ale też na oddziałach wewnętrznych dużych szpitali powiatowych. A tam niestety chętnych jest coraz mniej. Z jednej strony z powodu niechęci personelu, a z drugiej, jeśli rezydenci mają spędzić pięć lat na wypełnianiu papierów na internie, to wolą iść do kliniki, gdzie od początku będą traktowani poważnie, jak lekarze, i gdzie stosunek uczeń-mistrz przypomina ten, jaki był u zarania medycyny. Mają tam poczucie, że uczą się prawdziwego rzemiosła lekarskiego rozumianego jako sztuka.■