BLACK CYBER WEEK! Publikacje i multimedia nawet do 80% taniej i darmowa dostawa od 350 zł! Sprawdź >
MT: Załóżmy, że ktoś musi znaleźć się w szpitalu. Jakie tu mogą być działania wspierające?
J.K.-M.: Im bardziej zaangażuje się pacjenta w proces leczenia, im bardziej pozwoli mu się wybrać jakiś jego wariant, wysłucha się go, gdy mówi o tym, czego potrzebuje, chce, jakie ma wcześniejsze doświadczenia z lekami, tym lepiej się poczuje. Każdy z nas chce być traktowany w sposób uważny – podmiotowy, a nie przedmiotowy. Nie jest tak, że lekarz czy psycholog wiedzą najlepiej, jak pacjent się czuje. On sam wie to najlepiej. Jeżeli dostaje lek i mówi, że on mu nie służy, że się po nim źle czuje z jakiejkolwiek przyczyny – bo np. zwiększa jego apetyt, a jemu zależy na tym, żeby nie przytyć – to szansa na to, że będzie brał ten środek po wyjściu ze szpitala jest praktycznie żadna. Z badań naukowych wynika, że dla pacjentów dużo ważniejsza jest tolerancja leków niż ich efektywność. Szczególnie dla osób dotkniętych schizofrenią, które często nie mają poczucia choroby. I dlatego jeżeli w partnerskim dialogu, w zgodzie z pacjentem ustalimy, że dany lek będzie dla niego najlepszy, to on ten lek będzie brał. Weźmy przykład osoby pobudzonej, niespokojnej, której próbujemy podać tabletkę, podczas gdy ona leków doustnych brać nie chce. Wtedy pytamy ją: „No dobrze, nie chcesz brać leków doustnych, to może coś zaproponujesz? Jaki lek chciałbyś wziąć?”. I człowiek odpowiada np.: „Wcześniej miałem doświadczenie z zastrzykami, dostawałem je w szpitalu, spróbujmy z tymi zastrzykami”. I w taki sposób chory zaczyna uczestniczyć we własnym leczeniu. Nie ma już: my i oni, tylko jest wspólny interes, prowadzący nas do celu, którym jest przywrócenie człowieka do aktywności życiowej, do funkcjonowania społecznego i rodzinnego.
MT: Opisana sytuacja dotyczy osoby, która akceptuje swój stan. Jak zapoczątkować proces zdrowienia u kogoś, kto problemu jeszcze nie widzi?
J.K.-M.: Sposobem na to jest wspomniany otwarty dialog, wspólna rozmowa w sieci osób bliskich, które mogą tu pomóc. Rozmawiając z pacjentem, należy zwracać uwagę na to, czy on też widzi jakiś problem. Bo dla niego to, że ma sądy urojeniowe, wcale nie jest dziwne, on te przekonania uważa za rzeczywiste, prawdziwe. Tłumaczenie choremu w tym momencie „panu się tylko tak wydaje” nie ma sensu. Natomiast mogą istnieć problemy rzeczywiste, które towarzyszą początkowi psychozy, np. kłopoty ze snem, apetytem, niepokój, lęk. Są to nieprzyjemne stany, które pacjent czuje. I co do nich jest krytyczny. Trudno mu nie zauważyć, że nie przesypia połowy nocy. Dlatego często zamiast dążyć do tego, by pacjent koniecznie miał wgląd w chorobę, można skupić się na pojedynczych elementach jego samopoczucia, które wyraźnie są zaburzone i ewidentnie mu przeszkadzają. Cokolwiek by się wydarzyło, działamy w interesie pacjenta i staramy się mu pomóc. Jeżeli uda się zlikwidować u niego sądy urojeniowe, to z dużym prawdopodobieństwem zlikwidujemy też bezsenność albo lęk. Proponując mu leczenie czegoś, co mu przeszkadza i co wyraźnie odczuwa jako stan nieprzyjemny, przy okazji leczymy go z psychozy.
Ważne, żeby pacjent zaczął z nami rozmawiać, wszedł w dialog na temat tych objawów, które mu przeszkadzają. Żeby zauważył, że można się ich pozbyć. Jeżeli dostanie lek, który mu w tym pomoże, wzrośnie jego zaufanie do lekarza. Zobaczy, że radzimy sobie z tym, co mu doskwiera.
MT: W jaki sposób lekarz może czy też powinien budować zaufanie pacjenta?
J.K.-M.: Psychiatria nie jest nauką powtarzalną i twierdzenie, że z każdą osobą będzie tak samo, całkowicie mija się z prawdą. Staramy się słuchać pacjenta jak najuważniej. Słyszeć, co do nas mówi. Jeżeli naprawdę postaramy się zrozumieć jego i jego cele, łatwiej będzie znaleźć wspólną płaszczyznę porozumienia. Człowiek niekoniecznie przychodzi do szpitala dlatego, że chce się pozbyć głosów i omamów słuchowych. Jego motywacja może być całkiem inna, np. zależy mu na opinii mamy, która widzi jego stan i mówi mu, że dzieje się z nim coś nie tak. Wtedy on robi coś dla kogoś, a nie dlatego, że to jemu coś przeszkadza. Zauważenie motywacji człowieka pokazuje nam tę płaszczyznę do działania. Możemy zadziałać więc w sposób, w jaki nakazuje wiedza medyczna, ale zrobimy to tak, żeby osiągnąć jednocześnie to, na czym zależy pacjentowi. A więc po pierwsze – słuchamy. I po drugie – nie lekceważymy tego, co do nas człowiek mówi, nie traktujemy go w taki sposób, że „pan się nie zna, bo pan nie ma wiedzy fachowej, to my wiemy lepiej”. My, psychiatrzy, wcale nie wiemy lepiej. Jeżeli pacjent mówi, że dla niego najważniejsze jest to, żeby miał prawidłowe funkcje seksualne, to musimy tak z nim rozmawiać, by znaleźć środek, który będzie skuteczny w rozwiązaniu występującego u niego problemu psychicznego i jednocześnie dobrze tolerowany w sensie zachowania (w miarę możliwości) funkcji seksualnych. Jeżeli się uprzemy, że nasze cele są ważniejsze, to pacjent odstawi leki. Bo dlaczego ma realizować nasze cele, a nie własne?
Pacjent, który czuje się traktowany tak, że uważa, że jest dla lekarza ważny, będzie mu ufał. Wtedy możemy rozmawiać jak partnerzy i poprzez to budować zaufanie. Cały czas musimy mieć na uwadze, że nasi pacjenci mają negatywny obraz świata i raczej uważają, że się nie uda, że nic dobrego z tego nie wyniknie, że na pewno nic dobrego ich nie czeka – jest to szczególnie charakterystyczne w depresji. Również przy wielu innych zaburzeniach psychicznych pojawia się postrzeganie świata poprzez czarne okulary, a nie różowe. Jeżeli pokażemy człowiekowi, że jednak może wyjść ze stanu, w którym się aktualnie znajduje, że przede wszystkim to on zdrowieje, a nie, że to my robimy z nim coś, co spowoduje jego wyzdrowienie, to dzięki temu poczuje się silniejszy. I nabierze przekonania, że warto z siebie dać jeszcze coś więcej. Im bardziej pacjent jest zaangażowany we własne zdrowienie, tym efekt wspólnych działań będzie lepszy. Jesteśmy w stanie na tyle pomóc chorym, na ile oni sami nam na to pozwolą. Nie pomożemy osobie, która uprze się, że pomocy nie chce.
MT: Czy są sytuacje, kiedy jednak leczy się kogoś na siłę? Wbrew jego woli?
J.K.-M.: Czasami tak robimy, np. przy ciężkiej psychozie, kiedy kontakt z chorym jest bardzo powierzchowny, bo ma zaburzenia świadomości. Ale to są skrajne przypadki. W większości sytuacji jednak bez współpracy niewiele można osiągnąć. Uzyskamy co najwyżej efekt doraźny, krótkotrwały, ograniczony maksymalnie do czasu pobytu w szpitalu, bez ciągu dalszego.
Naszym celem nie jest to, żeby człowiek nie miał objawów, tylko żeby wyzdrowiał, czyli wrócił do swojego normalnego życia, lepszego niż to, które ma teraz. Takiego życia, które chciałby prowadzić – uczyć się, studiować, pracować, mieć dziewczynę, żyć w rodzinie. Realizować swój potencjał i swoje marzenia, mieć życie towarzyskie, społeczne. Mieć swobodę wyborów życiowych. Nie być zdeterminowanym do jednego ograniczonego wycinka życia, bez możliwości sprawdzenia innych jego wariantów. Celem jest to, by człowiek mógł na tyle zmienić dotychczasowe życie, żeby zacząć się nim cieszyć.
Czasami tym, co skłania kogoś do szukania pomocy u psychiatry albo psychologa jest uzależnienie, poważne problemy życiowe, doświadczanie przemocy, wykorzystywania. Wtedy naszym zadaniem jest nie tylko pomóc tej osobie wyjść z kryzysu, ale też wesprzeć ją w rozwiązaniu przyczyn problemów, np. w zaniechaniu picia.
MT: Na ile w procesie przywracania do zdrowia należy budować atmosferę optymizmu, by przy tym nie zakłamywać rzeczywistości? Przedstawiać fakty, ale jednocześnie dawać nadzieję na lepsze jutro?
J.K.-M.: Kluczowa jest tu ocena, czy jesteśmy w stanie pacjenta wyleczyć, tzn. spowodować, że z czasem nie będzie potrzebował wspomagania farmakologicznego. Jeżeli jest szansa, by pacjent nie musiał nieustannie brać leków, żeby dobrze funkcjonować, to należy z niej skorzystać. Częstą metodą alternatywną jest psychoterapia. I to jest najważniejsza informacja, którą pacjent powinien dostać. Jeśli w określonych przypadkach zdecyduje się na podjęcie psychoterapii, to jest bardzo duże prawdopodobieństwo, że z czasem będzie mógł zapomnieć o psychiatrach i psychologach i cieszyć się życiem człowieka zdrowego. Natomiast jeżeli ktoś ma rodzaj zaburzenia, które wymaga przyjmowania leków długofalowo lub przez całe życie, to trzeba mu to powiedzieć, a przy tym uzmysłowić, że jest wiele innych jednostek chorobowych, które nie są stygmatyzujące, a leki należy przy nich brać stale, np. w nadciśnieniu tętniczym czy cukrzycy. Przyjmowanie tabletek w schizofrenii czy chorobie afektywnej dwubiegunowej niczym się nie różni od brania ich przy nadciśnieniu. Jest to zwykłe przewlekłe leczenie, które pozwala normalnie funkcjonować. Jeżeli osoba z nadciśnieniem samowolnie, bez konsultacji z lekarzem odstawi leki, może się to skończyć dla niej udarem mózgu lub zawałem serca. A gdy leki przestaje brać pacjent ze schizofrenią, będzie się to kończyło kolejnymi kryzysami, pobytami w szpitalu i innymi problemami życiowymi. Jeśli człowiek zauważy tę analogię, to często dochodzi do wniosku, że może branie leków nie jest wcale taką złą opcją. Warto przekazać pacjentowi, że przyjmowanie leków jest potrzebne na początku i że to nie farmakoterapia jest celem w procesie leczenia, lecz jakość życia. Że będziemy ze wszech miar starali się, żeby mógł żyć tak jak inni. Leczenia nie kończymy na tabletkach, są one tylko jednym z narzędzi służących do powrotu do normalnego życia.