ŚWIĄTECZNA DARMOWA DOSTAWA od 20 grudnia do 8 stycznia! Zamówienia złożone w tym okresie wyślemy od 2 stycznia 2025. Sprawdź >
W powiększeniu
Lekarze w dobie pandemii doświadczają traumy jak na wojnie
Jolanta Gromadzka-Anzelewicz
Pracują w ekstremalnych warunkach. Jakby była wojna. Skrajnie przemęczeni, w nieustannym napięciu, permanentnym stresie i pod ogromną presją. Sytuacja, której aktualnie doświadcza personel medyczny, w tym lekarze, jest bliska doświadczenia traumy. Rozlewająca się druga fala pandemii COVID-19 sprawiła, że wypalenie zawodowe stało się dziś jednym z najpoważniejszych problemów w tej grupie zawodowej w Polsce.
Ogromnie niepokojące są pierwsze wyniki badań oceniających kondycję psychiczną białego personelu szpitali jednoimiennych w Chinach. Pokazują, że połowa lekarzy pracujących z pacjentami chorymi na COVID-19 cierpi na zaburzenia snu, połowa ma stany depresyjne, a prawie 40% – syndrom posttraumatyczny, którego doświadczają żołnierze powracający z wojny. Z Chin SARS-CoV-2 dotarł do Europy, a potem do Polski – alarmował podczas pierwszej, wiosennej fali pandemii COVID-19 socjolog z Uniwersytetu Warszawskiego, dr Tomasz Sobierajski.
I zrobiło się u nas jak w Chinach.
Funkcjonowanie polskiego systemu opieki zdrowotnej zawsze było źródłem frustracji i bezsilności, z którymi lekarze musieli się zmagać. Pandemia nasiliła to zjawisko. Potwierdzają to najnowsze badania zawarte w listopadowym raporcie opublikowanym przez Uniwersytet Ekonomiczny w Krakowie. Według autorek raportu – prof. Beaty Buchelt, specjalistki ds. zarządzania personelem medycznym z tej uczelni, oraz prof. Iwony Kowalskiej-Bobko z Wydziału Nauk o Zdrowiu Collegium Medicum Uniwersytetu Jagiellońskiego – po zakończeniu pandemii aż 29% lekarzy zamierza ograniczyć swoją aktywność zawodową, 15% odejść z rynku pracy, w tym 9% wyemigrować, a 6% w ogóle zrezygnować z zawodu. Tylko połowa lekarzy deklaruje, że pandemia nic nie zmieniła w ich życiu zawodowym. – Wyniki tego badania zapowiadają katastrofę w zakresie zasobów ludzkich w ochronie zdrowia w Polsce w czasach postpandemicznych – ostrzegają naukowcy.
Rozterki lekarza POZ
Lek. med. Andrzej Molisz (rocznik 1984, pandemia utrudnia mu dokończenie specjalizacji z laryngologii, bo nie ma jak robić staży) dyżuruje w punkcie Nocnej i Świątecznej Opieki Chorych (NOCh) przy szpitalu zarządzanym przez spółkę Szpitale Tczewskie SA w Tczewie. Odkąd tczewska placówka zamieniła się w szpital covidowy, czuje, jak narasta w nim frustracja i poczucie bezsilności. Do niedawna zaletą dla lekarza pracującego w tym miejscu było zaplecze szpitala, a dla pacjentów fakt, że w razie potrzeby mieli do niego blisko. Pacjentów w punkcie NOCh jest co prawda jedna piąta tego co zwykle, dzieci w ogóle nie widać, za to zgłaszają się osoby ciężko chore internistycznie, choć do tej pory większość stanowili pacjenci z problemami chirurgicznymi.
– Tuż po przekształceniu szpitala tczewskiego w covidowy zgłosił się do mnie 80-letni mężczyzna z objawami zaostrzonej niewydolności serca z dusznością – wspomina lek. Molisz. – Był w tzw. stanie pośrednim, nie na tyle ciężkim, by pogotowie chciało do niego przyjechać, i nie na tyle lekkim, by mógł czekać na poradę lekarza rodzinnego dwa tygodnie. Mogłem tylko odesłać go na SOR do Gdańska, mając świadomość, że to nierealne. Do autobusu starszy pan bał się wsiąść ze względu na zagrożenie epidemiologiczne, a samodzielne pokonanie drogi tylko na dworzec zajęłoby mu dwie godziny. Karetką nie miałem możliwości go wysłać, bo wszystkie wożą pacjentów covidowych. Starałem się dodać mu otuchy: „Gdyby było bardzo źle, proszę dzwonić na pogotowie, ale trzeba wierzyć, że będzie trochę lepiej”. Czułem się jednak podle. Byłem kompletnie bezradny – wyznaje lekarz.
Po mężczyźnie do gabinetu weszła kobieta z krwawieniem z przewodu pokarmowego. Objawy – czarny stolec, wymioty – oznaczały, że pacjentka bezwzględnie wymagała pilnej hospitalizacji i pełnej diagnostyki. Musiałaby więc również jechać do Gdańska. Kobieta odmówiła, bo w szpitalach jest COVID-19. I nie dała się przekonać.
Inna sytuacja: dzwoni pacjent i skarży się na kaszel i gorączkę. – Wiem, że powinienem go zbadać – przyznaje lek. Molisz. – Wiem też, że nie mam możliwości wpuścić go do przychodni, bo to może oznaczać, że trzeba ją będzie zamknąć. Muszę więc przez telefon ocenić, czy mogę go odesłać, by leczył się w domu, czy od razu skierować do szpitala. Muszę sam rozstrzygnąć ten dylemat i wziąć na siebie odpowiedzialność, a to mnie przerasta. Z przerażeniem patrzę, jak w czasach pandemii szpitale oddaliły się od chorych, a nawet stały się dla nich niedostępne. Jakość opieki na tyle się pogorszyła, że niewątpliwie wzrośnie śmiertelność z powodu innych chorób niż COVID-19 – dodaje zrezygnowany lek. Molisz.
Pandemia obnażyła prawdę
Michał Ducki, 32 lata, to lekarz rezydent w jednym ze szpitali w Grodzisku Mazowieckim. – Od półtorej godziny stoję na podjeździe dla karetek przed SOR-em i próbuję bezskutecznie przekazać pacjentkę z udarem mózgu – alarmuje młody lekarz, świeżo po pisemnym egzaminie z anestezjologii. Jest jednym z młodych lekarzy z Porozumienia Rezydentów, którzy ogłosili na początku listopada, że system ochrony zdrowia w całym kraju rozpadł się na kawałki. Przed największymi szpitalami w Polsce zapalili znicze. Ku pamięci pacjentów zmarłych z powodu niewydolności systemu oraz medyków, którzy zginęli z przepracowania i braku środków ochrony osobistej. Są przekonani, że to kolejne rządy doprowadziły system do ruiny.
– Już pięć lat temu miałem objawy wypalenia zawodowego, depresji i stresu pourazowego, teraz jest jeszcze gorzej, bo wiem, że nie jesteśmy w stanie zapewnić opieki naszym pacjentom. Na łapu capu tworzone są oddziały covidowe, dramatycznie brakuje miejsc dla pacjentów ze zwykłymi, niepandemicznymi chorobami. W Warszawie na karetkę czeka się nawet 6 godzin, niezależnie od tego, czy pacjent zgłasza ból w klatce piersiowej, jest z wypadku, czy, tak jak moja pacjentka, ma udar mózgu – relacjonuje rezydent Michał Ducki. We Wrocławiu pacjent z zatrzymaniem krążenia czekał na karetkę godzinę. Gdy w końcu dotarła na miejsce, było za późno.
– Przez wiele lat naszą ciężką pracą, wyrzeczeniami, poświęcając własne zdrowie, życie i rodziny zapewnialiśmy działanie tego systemu ochrony zdrowia – niedofinansowanego, źle zorganizowanego, zgadzając się na kilkanaście dyżurów w miesiącu plus etat. Ja tylko w listopadzie poza pełnym etatem musiałem wziąć 11 dobowych dyżurów, bo nie było kim ich obsadzić. W tym trybie pracujemy od wielu lat. Przyszła pandemia i obnażyła brutalną prawdę, że rząd nie realizuje jednego ze swoich najważniejszych zadań: nie zapewnia obywatelom zdrowotnego bezpieczeństwa. I jeszcze cynicznie zrzuca się winę na nas – dodaje medyk.