PpD: Czy może wskazać pan podobne przypadki, które różniły się tym, że w leczeniu jednego chorego uczestniczyła rodzina, zaś w innej sytuacji pacjent zdany był na siebie?

A.Cz.: Tak. Na szczęście przypadków, gdzie rodzina jest otwarta na współpracę, jest coraz więcej. Pamiętam młodego człowieka w wieku 18 czy 19 lat, który rozchorował się w okresie przed maturą i przed egzaminami na studia. Dzięki wsparciu rodziców, ale przede wszystkim matki, udało mu się skończyć studia. Miał problemy z uzyskaniem pracy, bo niestety był zbyt uczciwy i informował potencjalnych pracodawców o swojej chorobie. Dopiero kiedy nauczyliśmy go w dobrej wierze kłamać, znalazł zatrudnienie. Dzisiaj jest prawnikiem. W tym samym mniej więcej czasie był hospitalizowany inny 18-latek, niestety opuszczony przez rodzinę. Efekty leczenia szpitalnego były dobre. Natomiast brak wsparcia bliskich spowodował, że miał dwa nawroty choroby, i w czasie kolejnego, jeszcze przed dwudziestym rokiem życia, w fazie depresyjnej popełnił samobójstwo. Śmierć jest wpisana w życie. Psychiatra musi mieć świadomość, że także w jego zawód.

PpD: Na czym, z punktu widzenia psychiatry, ma polegać takie wsparcie? Co psychiatra może przekazać matce, żonie, mężowi chorej osoby?

A.Cz.: W pewnym stopniu możemy przekazać akceptację. Pokazać, że nie tyle jest to normalne, co po prostu się zdarza, że nie ma w tym działania żadnego fatum. Ponadto do momentu rozpoczęcia leczenia bliscy kontenerują złe emocje, od których próbują się odciąć. W momencie rozpoczęcia terapii to terapeuta przejmuje funkcję kontenerowania emocji. W tej sytuacji warto posłużyć się opisowym przykładem z filmu „Zielona mila”, w którym główny bohater wysysał z innych chorobę pod postacią much. Taką rolę pełni terapeuta. Nie mówię, że od razu prowadzi to do uleczenia, ale zmienia sytuację bliskich. Kierunek jest następujący: emocje trafią od pacjenta do rodziny, a po rozpoczęciu terapii – od pacjenta do terapeuty, który ma możliwość omówienia pojedynczych przypadków podczas superwizji.

PpD: Zmieniają się również tendencje w farmakoterapii.

A.Cz.: Na szczęście nowe leki wchodzą na rynek cały czas. Obecnie mamy większy postęp w leczeniu choroby afektywnej dwubiegunowej niż w leczeniu depresji. Na nowe leki antydepresyjne oczekuje się czasem po kilka lat, a nawet całą dekadę, natomiast jeżeli chodzi o leki normotymiczne, czyli te, które są stosowane w ChAD, w ostatnich latach dokonał się olbrzymi postęp. Są to głównie leki z tzw. grupy leków antypsychotycznych, stosowanych do leczenia schizofrenii. Jeśli do czynienia mam z pacjentem o biegunowości wyraźnie depresyjnej, najczęściej przepisuję lamotryginę. Natomiast jeżeli biegunowość jest maniakalna, ordynowana jest olanzapina albo pochodne kwasu walproinowego.

Są takie kraje, jak np. Wielka Brytania, gdzie chorym podawane są leki o przedłużonym działaniu. Odpada zatem pilnowanie codziennej porcji tabletek, wystarczy zastrzyk raz na dwa tygodnie. Mamy więc dodatkową ulgę i dla rodziny, i dla pacjenta. Nie ma potrzeby wprowadzania tzw. policji domowej, czyli nałożenia na rodzinę obowiązków kontrolera przypominającego choremu o konieczności zażycia leków. Pacjent z kolei często stara się ukryć to, że zaprzestał zażywać leki.

PpD: Tendencje terapeutyczne ulegają zmianie.

A.Cz.: Kiedy rozpoczynałem swoją działalność jako psychiatra, czyli ponad 30 lat temu, leczenie choroby afektywnej dwubiegunowej było bardzo proste. Był węglan litu, jako główny lek, czasami stosowano leki antydepresyjne, czasami leki neuroleptyczne. Pamiętam też ze studiów, że pokazywano nam przykład pacjenta z ChAD, który był leczony według jednego modelu terapii i to miało nam wystarczyć. Obecnie podejście zupełnie się zmieniło. Dostrzegamy, że przebiegów choroby afektywnej dwubiegunowej jest tyle, ilu jest pacjentów. Na szczęście mamy wiele możliwości terapeutycznych. Trzeba też wyraźnie powiedzieć, że jeżeli – w odniesieniu do schizofrenii i ChAD – postawimy tylko na leczenie farmakologiczne, będzie to działanie pozorne. Lekarzowi będzie wydawało się, że leczy pacjenta, zaś pacjentowi i jego rodzinie, że jest leczony. Sądzę, że bez psychoedukacji, która na szczęście w ciągu ostatniej dekady rozwija się w Polsce dość dynamicznie, trudno liczyć na poważne postępy w leczeniu.

Do góry